czwartek, 15 października 2015

Trawa; Sherri S. Tepper

Muszę uczciwie przyznać, że miałem z tą książką pewien problem. Niby jest tu wszystko, co potrzeba, aby stworzyć dobrą opowieść – tajemnica, ciekawy świat i wielu bohaterów. Ale coś tu zgrzyta.
Nie jest do końca tak, że to zła książka. Jest raczej dobrym przykładem tego, jak całkiem dobry pomysł pogrzebać po metrem niepotrzebnych szczegółów i całkowicie statycznej i niemrawej akcji. Dziesiątki opisów strojów, powitań oraz zwrotów grzecznościowych, kolorów krajobrazu i budynków sprawiały, że po skończeniu lektury pamiętałem jak bohaterowie wyglądali, ale za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć co właściwie robili i o co im chodziło.
A chodziło mniej więcej o to, że mamy mniej więcej wiek XXIII, ludzkość mieszka na mniej więcej pięćdziesięciu planetach o wdzięcznych nazwach Terra czy Pokuta, wszechświatem rządzi Świętość a tak ogólnie to ludzkość jest zagrożona, bo na wszystkich planetach szaleje zaraza. Na wszystkich? Nie, na jednej z nich, zwanej Trawą, nie ma śladu zarazy. Tam zostaje wysłane poselstwo z Terry aby zbadać, czy to przypadek, czy może Trawa zawiera lekarstwo na zarazę.
Na samej Trawie nic nie jest takie, jak się wydaje. Planetę zamieszkuje kilka gatunków zwierząt, wielkie, inteligentne Hippae, nieco mniejsze, złowieszcze Ogary i Lisy, całkiem pozbawione sumienia i dobroci zwierzęta, na które pozostałe polują.
Samo polowanie, w którym biorą udział ludzie zamieszkujący Trawę, stanowi przedziwny i tajemniczy rytuał, do którego nie dopuszcza się obcych, a który jest traktowany jak swoista inicjacja w dorosłość. Oczywiście, same zwierzęta jak i rytuał polowania jest na tyle tajemniczy, że pozwala stworzyć na samym początku niebywałą tajemnicę, która mogłaby trzymać w napięciu do końca książki. Mogłaby by, gdyby nie wspomniane opisy. A także liczne perełki językowe typu „jej suknia nadęła się jak smutny balon”. Czy to, co mnie osobiście drażniło najbardziej: archaizmy. Wydawać by się mogło, że świętym prawem każdego sci fi jest tworzenie nowych słów na nazwanie nowych wynalazków. Ale jeśli bohater powieści używa urządzenia, które z opisu i wyglądu działa jak telefon, to po cóż nazywać go „szeptofon”? Jaki w tym sens? Mam niejasne wrażenie, że autorka chciała nadać futuryzmowi nieco sielskiej atmosfery. Ten zabieg zupełnie do mnie nie trafia.
Z technologią w tej książce jest ogólnie na bakier. Istnieją podróże międzygwiezdne, ale na samej Trawie panuje atmosfera z mniej więcej początków XX wieku. Podróżuje się balonami albo sterowcami czy czymś w tym kształcie. Ruch kołowy jest zabroniony. Ma to wszystko swoje uzasadnienie, że zamieszkujące planetę Hippae są niechętne takim ingerencjom i nie wolno niszczyć trawy, która porasta całą planetę. Ten argument kupuję, ale nadal pozostaje wrażenie, że ludzie są technologicznie niedorozwinięci w tej książce. Bardziej to wszystko podchodzi pod jakieś fantasy, niż pod sci fi. I tak bym tę książkę traktował.
Co do samej akcji, to wlecze się niemiłosiernie. Autorka podsuwa ciekawe wątki, sprawnie nakreśla początkową tajemnicę planety o nazwie Trawa, po czym zasypuje to gdzieś pod warstwą szczegółów, które niczego nie wnoszą ani nic nie dają. Mam wrażenie, że sama tajemnica zarazy i Trawy mogłaby być rozwiązana znacznie wcześniej, gdyby autorka nie kazała bohaterce prowadzić skomplikowanych gier salonowych i dumać nad tym, jak kazać się do siebie zwracać. Być może byłoby to uzasadnione, gdyby miało sens. Ale nie, z perspektywy zakończenia książki nie ma. Jedynie irytuje.
Oczywiście, autorka pokusiła się też o opisanie stanu Ziemi w przyszłości, pod wodzą Świętości. Oczywiście, jest przeludnienie, jest regulacja urodzin. Mamy też tajemniczą Pleśń, której zadaniem jest zniszczenie ludzkości poprzez rozsiewanie zarazy. Ich wątki są często urywane, poprowadzone po łebkach. Podobnie jak sam motyw ruin starożytnego miasta, które ludzie odkryli na Trawie. Motyw pojawia się, poświęca mu się chwilę uwagi, po  czym znika. Trawa jest częścią cyklu; nie wiem, czy pozostałe części zostaną wydane. Jeśli nie, to znacznie utrudni spojrzenie na całość tego całkiem frapującego, jakby nie patrzeć, uniwersum.  
To może na koniec jakieś plusy? Tak, jest ich dużo, a największym jest naprawdę sprawny warsztat i ciekawe uniwersum. Fajny jest pomysł ze zwierzętami zamieszkującymi tajemniczą planetę. Ciekawy jest opis rytuałów mieszkańców Trawy. Ale, jak dla mnie, potrzeba czegoś więcej, aby stworzyć przekonywującą i wciągającą sagę. Trawa nie przekonuje. Choć, z czystej ciekawości przeczytałbym resztę, jak dobrą telenowelę. Jest to rzecz którą warto poznać, choć może nie w pierwszej kolejności. Seria Artefakty oferuje prozę na mistrzowskim poziomie, może dlatego Trawa w ogólnym rozrachunku i w porównaniu do reszty serii prezentuje się co najwyżej średnio.



piątek, 2 października 2015

Czerwony Mars; Kim Stanley Robinson

Kończyłem czytać tę książkę, gdy gruchnęła wiadomość, że na Marsie odkryto wodę w stanie ciekłym.  Niespotykany zbieg okoliczności. Aż zadrżałem z radości!
Mars od dawna rozpala wyobraźnię, nie tylko pisarzy. Mityczny bóg wojny, krwistoczerwona planeta, która kluczy specyficznym ruchem wśród innych gwiazd i planet. Od kiedy zaobserwowano na jego powierzchni charakterystyczne kanały, sądzono, że kiedyś albo i nadal istnieje tam zaawansowana cywilizacja, która w ten sposób doprowadza wodę z czap lodowych do pustynnych obszarów planety. A potem Wells i jego Wojna światów i Borroughs, który „wymyślił” zielone ludziki. I poszło. Literatura ochoczo zasiedlała Marsa albo odkrywała na nim pozostałości wspaniałych cywilizacji, które miały dać początek życiu na Ziemi. O twarzach i innych kształtach nagminnie wypatrywanych wśród rdzawych skał nie będę nawet wspominał.
Pośród wszystkich marsjańskich powieści ta jedna zasługuje na specjalne wyróżnienie. Powodów jest mnóstwo, ale najważniejszy jest taki, że to kawał naprawdę wspaniałej prozy, napisanej ze znawstwem, wyczuciem i smakiem. Cudowna saga o setce ludzi wysłanych na Marsa celem założenia tam pierwszego ludzkiego osiedla, bazy naukowej a także, co oczywiste, stworzenia nowego społeczeństwa oderwanego od skostniałej, zjedzonej przez korporacje Ziemi.
To, co najbardziej zdumiewa, to fakt, że można tę książkę brać całkiem współczesną powieść, bowiem od strony naukowej nie straciła na aktualności, mimo, iż została napisana ponad ćwierć wieku temu. Opisy naukowe są precyzyjne, dokładne i momentami bez encyklopedii ani rusz. Podstawa naukowa jest tak wspaniale opisana, że czasem miałem wrażenie, jakbym czytał autentyczną kronikę przedstawiającą podbój Marsa. Byłem przekonany, że połowę słów autor sobie wymyślił. Ale nie, szybki rzut do słownika i okazuje się, że „mohole” to termin geologiczny, nie wymysł autora. I takich smaczków jest cała masa. Nie robi też tego łopatologiczne, w sensie nie wyjaśnia wszystkiego poprzez dialogi bohaterów, wychodząc ze słusznego założenia, że skoro już kogoś wysłano na Marsa, to nie trzeba mu tłumaczyć wszystkich zawiłości tektoniki płyt (której Mars podobno nie ma) ani skąd się wzięły kanały (których ma aż nadto). W tym miejscu autor liczy, że czytelnik wykaże się instynktem i ciekawością i sięgnie po odpowiednią literaturę, aby zbadać dany termin. Dziś, gdy internet jest pod każdą strzechą to, doprawdy, niewielki wysiłek. A autorowi chwała za to, że nie robi z czytelnika durnia i nie każe mu wierzyć, że naukowcy muszą sobie tłumaczyć podstawy nauki, z której robili doktorat.
Ale nauka to nie wszystko i gdyby tylko na tym opierała się ta powieść, to pewnie nie byłaby tak wspaniała. To, co czyni tę powieść naprawdę wielką, to kilkanaście pełnokrwistych postaci, które zakładają tę kolonię. Są to naukowcy, rzecz jasna, więc mają okazję stworzyć społeczeństwo czysto technokratyczne, pozbawione polityki i religii, ale przecież nie może być tak kolorowo. Następują romanse, podziały. Tworzą się nowe mity, przekonania, nawet religie. Tworzą się frakcje i, w rezultacie, co nieuniknione, tworzy się polityka. Apogeum następuje, gdy na Marsa zaczynają przybywać kolejni osadnicy a ziemskie korporację chcą położyć łapę na surowcach. Dochodzi do gorzkiego końca marsjańskiej utopii.
To, czego nie sposób też pominąć, to unoszący się nad powieścią ekologiczny motyw. Mianowicie, czy moralne jest zmienianie świata, który choć martwy, jest jednak jakoś tam przez naturę ukształtowany. Ziemianie mają za zadanie przygotowanie planety pod terraformowanie, więc niemal nieustannie przewija się motyw, czy ludzkość ma prawo ingerować w jakikolwiek świat do tego stopnia, by tworzyć tam zupełnie inny ekosystem. Mam wrażenie, że dziś mało kto miałby jakiekolwiek obiekcje na ten temat. Martwy świat Marsa aż się prosi o uczynienie go bardziej przyjaznym dla nas, ludzi. Tym bardziej teraz, gdy równowaga ekologiczna Ziemi jest dość poważnie zachwiana. W tym wypadku marsjańskie przesłanie odnosi się do Ziemi, którą zmieniamy ponad miarę.
Jedyne, co w powieści się zestarzało, to polityka międzynarodowa. Sądzę, że w dzisiejszych czasach nikt by na Marsa nie wysyłał Arabów jako cennych osadników, a wizja meczetu na Fobosie jest co najmniej dziwna. Ćwierć wieku temu widać dziwnym to nie było.
Czerwony Mars to pierwsza część trylogii. Absolutnie wspaniałej trylogii, kto wie, czy nie najlepszej, jaka do tej pory powstała na temat możliwości osiedlenia się na innej planecie. Nawet dziś, po tylu latach i po wielu odkryciach naukowych, nadal żywa i szalenie aktualna. Także pod czysto ludzkim względem, bo człowiek chyba jednak nie zmienia się tak prędko, jak nauka. A szkoda. Może zamiast zastanawiać się nad naturą aniołów i lać się o świecidełka, moglibyśmy już dawno latać na Tytana. Kto wie?