piątek, 2 października 2015

Czerwony Mars; Kim Stanley Robinson

Kończyłem czytać tę książkę, gdy gruchnęła wiadomość, że na Marsie odkryto wodę w stanie ciekłym.  Niespotykany zbieg okoliczności. Aż zadrżałem z radości!
Mars od dawna rozpala wyobraźnię, nie tylko pisarzy. Mityczny bóg wojny, krwistoczerwona planeta, która kluczy specyficznym ruchem wśród innych gwiazd i planet. Od kiedy zaobserwowano na jego powierzchni charakterystyczne kanały, sądzono, że kiedyś albo i nadal istnieje tam zaawansowana cywilizacja, która w ten sposób doprowadza wodę z czap lodowych do pustynnych obszarów planety. A potem Wells i jego Wojna światów i Borroughs, który „wymyślił” zielone ludziki. I poszło. Literatura ochoczo zasiedlała Marsa albo odkrywała na nim pozostałości wspaniałych cywilizacji, które miały dać początek życiu na Ziemi. O twarzach i innych kształtach nagminnie wypatrywanych wśród rdzawych skał nie będę nawet wspominał.
Pośród wszystkich marsjańskich powieści ta jedna zasługuje na specjalne wyróżnienie. Powodów jest mnóstwo, ale najważniejszy jest taki, że to kawał naprawdę wspaniałej prozy, napisanej ze znawstwem, wyczuciem i smakiem. Cudowna saga o setce ludzi wysłanych na Marsa celem założenia tam pierwszego ludzkiego osiedla, bazy naukowej a także, co oczywiste, stworzenia nowego społeczeństwa oderwanego od skostniałej, zjedzonej przez korporacje Ziemi.
To, co najbardziej zdumiewa, to fakt, że można tę książkę brać całkiem współczesną powieść, bowiem od strony naukowej nie straciła na aktualności, mimo, iż została napisana ponad ćwierć wieku temu. Opisy naukowe są precyzyjne, dokładne i momentami bez encyklopedii ani rusz. Podstawa naukowa jest tak wspaniale opisana, że czasem miałem wrażenie, jakbym czytał autentyczną kronikę przedstawiającą podbój Marsa. Byłem przekonany, że połowę słów autor sobie wymyślił. Ale nie, szybki rzut do słownika i okazuje się, że „mohole” to termin geologiczny, nie wymysł autora. I takich smaczków jest cała masa. Nie robi też tego łopatologiczne, w sensie nie wyjaśnia wszystkiego poprzez dialogi bohaterów, wychodząc ze słusznego założenia, że skoro już kogoś wysłano na Marsa, to nie trzeba mu tłumaczyć wszystkich zawiłości tektoniki płyt (której Mars podobno nie ma) ani skąd się wzięły kanały (których ma aż nadto). W tym miejscu autor liczy, że czytelnik wykaże się instynktem i ciekawością i sięgnie po odpowiednią literaturę, aby zbadać dany termin. Dziś, gdy internet jest pod każdą strzechą to, doprawdy, niewielki wysiłek. A autorowi chwała za to, że nie robi z czytelnika durnia i nie każe mu wierzyć, że naukowcy muszą sobie tłumaczyć podstawy nauki, z której robili doktorat.
Ale nauka to nie wszystko i gdyby tylko na tym opierała się ta powieść, to pewnie nie byłaby tak wspaniała. To, co czyni tę powieść naprawdę wielką, to kilkanaście pełnokrwistych postaci, które zakładają tę kolonię. Są to naukowcy, rzecz jasna, więc mają okazję stworzyć społeczeństwo czysto technokratyczne, pozbawione polityki i religii, ale przecież nie może być tak kolorowo. Następują romanse, podziały. Tworzą się nowe mity, przekonania, nawet religie. Tworzą się frakcje i, w rezultacie, co nieuniknione, tworzy się polityka. Apogeum następuje, gdy na Marsa zaczynają przybywać kolejni osadnicy a ziemskie korporację chcą położyć łapę na surowcach. Dochodzi do gorzkiego końca marsjańskiej utopii.
To, czego nie sposób też pominąć, to unoszący się nad powieścią ekologiczny motyw. Mianowicie, czy moralne jest zmienianie świata, który choć martwy, jest jednak jakoś tam przez naturę ukształtowany. Ziemianie mają za zadanie przygotowanie planety pod terraformowanie, więc niemal nieustannie przewija się motyw, czy ludzkość ma prawo ingerować w jakikolwiek świat do tego stopnia, by tworzyć tam zupełnie inny ekosystem. Mam wrażenie, że dziś mało kto miałby jakiekolwiek obiekcje na ten temat. Martwy świat Marsa aż się prosi o uczynienie go bardziej przyjaznym dla nas, ludzi. Tym bardziej teraz, gdy równowaga ekologiczna Ziemi jest dość poważnie zachwiana. W tym wypadku marsjańskie przesłanie odnosi się do Ziemi, którą zmieniamy ponad miarę.
Jedyne, co w powieści się zestarzało, to polityka międzynarodowa. Sądzę, że w dzisiejszych czasach nikt by na Marsa nie wysyłał Arabów jako cennych osadników, a wizja meczetu na Fobosie jest co najmniej dziwna. Ćwierć wieku temu widać dziwnym to nie było.
Czerwony Mars to pierwsza część trylogii. Absolutnie wspaniałej trylogii, kto wie, czy nie najlepszej, jaka do tej pory powstała na temat możliwości osiedlenia się na innej planecie. Nawet dziś, po tylu latach i po wielu odkryciach naukowych, nadal żywa i szalenie aktualna. Także pod czysto ludzkim względem, bo człowiek chyba jednak nie zmienia się tak prędko, jak nauka. A szkoda. Może zamiast zastanawiać się nad naturą aniołów i lać się o świecidełka, moglibyśmy już dawno latać na Tytana. Kto wie?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz