niedziela, 29 maja 2016

Metro 2033; Dimitry Glukhovski

Pamiętam, jak byłem nastolatkiem, to strasznie jarałem się Mad Maxem i Falloutem. Pod koniec lat 90' dostałem od kogoś (bo już nie pamiętam od kogo) pierwszego Fallouta i to była miłość od pierwszego wejrzenia, choć pamiętam, że przez dłuższy czas męczyłem się z samą grą nie mogąc jej przejść. Ta miłość do Fallouta trwa do dziś i jest, lekko mówiąc, na tyle nienasycona, że nawet, skądinąd całkiem zmyślne Wasteland 2 nie zdołało jej zaspokoić. I gdy na horyzoncie pojawiło się Metro 2033 ze swoim konceptem apokaliptycznego świata, w którym ludzkość ukrywa się w pozostałościach moskiewskiego metra, z jedna komora mojego serca podskoczyła z radości, a druga zadrżała z obawy. Glukhovski był wtedy jeszcze pisarzem nieznanym, nic o nim nie wiedziałem i chyba w Polsce mało kto wiedział, a raczej nikt. 
Zachwycałem się już tym szalonym Rosjaninem przy okazji Futu.re, która to książka naprawdę wzbudziła mój niekłamany zachwyt. A mimo to słynne Metro 2033 odkładałem na bliżej nie określone kiedyś. To kiedyś właśnie nastąpiło.
W zasadzie mógłbym powtórzyć wszystkie ochy i achy jakie miałem przy okazji Futu.re. Metro 2033 to absolutnie zachwycająca książka, ale pod jednym warunkiem: trzeba puścić kierownicę, założyć ręce za głowę i nie dziwić się niczemu, co stanie na drodze. Metro 2033 to bowiem jazda bez trzymanki, wspaniała i brutalna, a jednocześnie nie pozbawiona specyficznej poetyki jaka jest możliwa tylko wtedy, gdy autor postanowi uśmiercić świat. Ponadto jest to świetna satyra na ludzkie społeczeństwo, szukanie pocieszenia w zdewastowanym świecie, szukania odpowiedzi na fundamentalne i ponadczasowe pytania o zło i dobro. Oto bowiem historia młodego Artema, który ni z gruchy, ni z pietruchy dostaje misję ocalenia metra, staje się metaforyczną i metafizyczną wędrówką nie tyle przez moskiewskie metro, które jest ostoją ludzkości po zagładzie atomowej (czy ostatnią ostoją? Autor tego nie mówi, ale sugeruje, że nie) ile jest to wędrówka przez świat całkiem nam współczesny, przeszły i przyszły, ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Spotykamy więc komunistów, faszystów, satanistów, świadków jehowy i wierzących w Wielkiego Czerwia, spotykamy tajemniczych czarnych, największe zagrożenie dla Metra, wreszcie, spotykamy bibliotekarzy, którzy nimi nie są i stalkerów, którzy jako jedyni wychodzą na powierzchnię. W otchłaniach metra czają się dzikie potwory, zmutowani ludzie i bóg jeden wie, co jeszcze, bowiem moskiewskie metro liczy sobie ponad trzysta kilometrów tuneli, jest więc dość miejsca na wiele potworów. Artem wędruje przez ten zrujnowany świat spotykając coraz to różne indywidua, walcząc z potworami oraz z tajemniczą siłą mieszkającą w ruinach Kremla (ach, cóż to jest za kapitalny wątek!). Artem dodatkowo ma pewną specyficzną cechę: słyszy Metro. Głosy w jego głowie mówią mu, że nie wszystko jest takie, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Zakończenie książki dosłownie poraża: niby spodziewałem się mniej więcej takie właśnie zakończenia, ale i tak zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie.  
Mówiąc krótko: mamy tu istny fajerwerk pomysłów, mniej lub bardziej oryginalnych, ale zawsze trafionych w punkt i pasujących idalnie. Akcja nie grzęźnie w niepotrzebnych dłużyznach, a liczne polityczno- filozoficzne wstawki są krótkie i celne niczym Simo Hayaha podczas wojny zimowej. Wspaniały jest styl Glukhovskiego, swobodny, niemal bezczelny, nadający nowy blask wypranym, zdawałoby się, motywom znanym z postapo. Nawet, jeżeli weźmiemy pod uwagę, iż ostateczny kształt książki wiele zawdzięcza fanon i czytelnikom, z którymi niemal na bieżąco autor konsultował kolejne rozdziały, to i tak mamy powieść wspaniałą, która doskonale zaspokaja apetyty każdego, kto głodny jest kolejnego, (nie)pięknego końca świata. 



środa, 25 maja 2016

Ostatni statek z planety Ziemia; John Boyd

Zaskakująca lektura. Co by się stało, gdyby Romeo i Julia rozgrywał się w alternatywnej rzeczywistości, w której lasery i inne kosmiczne technologie wymyślono już za czasów Lincolna, a obecny świat (lata sześćdziesiąte w powieści) są epoką lotów kosmicznych, a samo społeczeństwo podzieliło się na kasty zgodnie z wykształceniem (matematyków, poetów, socjologów itp.). I, oczywiście, jedni z drugimi nie mogą się wiązać, kochać ani tym bardziej mieć dzieci. Oczywiście, główny bohater powieści, Haldan IV z matematyków zakochuje się w Helixie z poetów. Stajemy więc przed oczywistym dramatem, i tego można spodziewać od początku: główny bohater zostaje złapany i skazany w myśl panującego prawa na wygnanie na odległą, mroźną planetę przekornie nazwaną Piekło. Dodatkowo odkryto u niego syndrom Fairweather'a, który to był przywódcą stłumionej już rebelii przeciwko kastowemu społeczeństwu. Ale, ale, wypada jeszcze wspomnieć (i dla mnie jest to najbardziej fascynujący wątek), że społeczeństwo jest teokracją opartą na naukach Jezusa, politycznego agitatora, który zginął w wieku sześćdziesięciu lat podczas szturmu na Rzym. Zabito go strzałem z kuszy, więc kusza jest symbolem Jezusa. Wszelkie podobieństwa do krzyża są zamierzone. 
Przeciwko takiemu społeczeństwu nasz bohater będzie się buntował. 
Alternatywna historia przedstawiona w tej powieści dziś raczej nie miałaby większego sensu. Poza oczywistym nawiązaniem do Huxleya, książka raczej snuje rozważania natury religijnej i pyta o sens sztuki w skrajnie uporządkowanym świecie, ale i to nie jest jej główną osią. A główną osią jest... Jeśli mam wskazywać, to wskazałbym na prozaiczne "bądź sobą". W dużym uproszczeniu, zakończenie książki bowiem przynosi odpowiedź na inne, ważkie dla popkultury pytanie: kim, do cholery, był Żyd Wieczny Tułacz? Zastanawiacie się, co jedno z drugim ma wspólnego? Pozornie nic, i dlatego właśnie czytałem tę książkę z niekłamaną radością i zainteresowaniem: co chwila zaskakiwała mnie czymś nowym. Kolejna perełka, która nic a nic się nie zestarzała.