sobota, 21 stycznia 2017

Księgi Jakubowe, Olga Tokarczuk

Dlaczego człowieka tak ciągnie do pisania o książkach, jakby nie wystarczało samo ich czytanie? Ano pewnie dlatego, że są takie książki, które przeczytane nijak nie chcą się w głowie ułożyć, chcą natomiast, aby człowiek - czytelnik wstał i szedł w świat mówiąc, że to dobra książka, że to właśnie warto czytać. 
Przeczytanie tej właśnie książki wyczerpało mnie. I nie jest to bynajmniej złe uczucie, raczej satysfakcja, jak z ukończenia maratonu albo czegoś w tym stylu; wysiłek, który absolutnie wart jest podjęcia. Mogę śmiało powiedzieć, że książka to kompletna, choć pozostawia dziwny niedosyt, co chyba świadczy o tym, że gdyby historia w niej opowiedziana miała być kompletna, książka byłaby co najmniej dwa, może trzy razy grubsza. Zwyczajnie nie da się jej opowiedzieć krócej, nie da pobieżniej. Zbyt wiele szczegółów, postaci, lat, krajów i religii. Początkowo miałem wrażenie, że czytam jakieś fantasy, dziejące się na dziwnej, nieznanej planecie, opisujące świat, który niby znam, ale przecież nie znam wcale. Cóż my wiemy o religii Żydów? Nic. Ja, jako statystyczny Polak, nie wiem nic. Słowa: koszerny, jarmułka, pejsy. Chanuka, Święto Trąbek, Tora i Talmud. Religia nakazów i zakazów, starsi bracia chrześcijan, wierzący ciągle, że Mesjasz nadejdzie. I być może nadszedł, w osobie Jakuba Franka, urodzonego na Podolu jako Ja'akow Josef ben Juda Lejb Frank.
Co ciekawe, Frank twierdzi, że jest trzecim z kolei Mesjaszem, ostatecznym zbawicielem, Jezusem Parakletem. Przyjął wszystkie wielkie religie i sam stworzył jedną mniejszą. 
Więc czytam jego historię, historię ówczesnego państwa Polskiego i ludzi w nim żyjącym, czytam o tych wszystkich, którzy zetknęli się z Jakubem Frankiem i na których ten miał wpływ. I przez cały czas mam wrażenie, że niewyobrażalne jest, iż naprawdę istniał taki świat, tuż pod naszymi nosami, który wydaje się dziś równie realny jak Władca Pierścieni. Największą siłą Ksiąg Jakubowych jest opisanie świata w sposób oszałamiająco szczegółowy i opowiedzenie historii językiem transparentnym, niemal suchym, lecz jednocześnie porywającym, bo sama historia jest niesamowita i nierealna. Można ją spokojnie potraktować jako traktat historyczny i filozoficzny, jako księgę niemal mistyczną. Niby jest to opowieść o Jakubie Franku, ale samego Jakuba Franka wydaje się być w książce zbyt mało. Większość czasu spędzamy z ludźmi, którzy krążą, często nieświadomie lub wbrew sobie, wokół niego jak księżyce wokół potężnego Jowisza. Oni opowiadają jego historię. Oni budują świat i jest to świat tak prawdziwy, że aż bolesny. 
To zresztą nie jest nawet pełna historia. To zaledwie punkt wyjścia do historii, jednej, drugiej, setnej, tysięcznej. Punkt wyjścia do wszystkich postaci, jakie spotykamy. Do ludzi, do ich życiorysów, do ich tajemnic. Głównym bohaterem książki jest tak naprawdę epoka, w której wydarzyły się te wszystkie rzeczy. Niezwykły świat, niby po części nasz, a przecież tak obcy i odległy. Skoro tak naprawdę nie wiemy nic a nic o judaizmie, to jak mamy pojąć jego herezje? Zawsze jednak warto próbować. 





wtorek, 10 stycznia 2017

Polaroidy z zagłady, Paweł Paliński

Zimno, wilgoć i gorączka. Bierni czyli żywe trupy czyli poczciwe zombie. Polska, miasto S. a w nim Teresa Szulc, ostatnia osoba na Ziemi. Jest sama i walczy: o przetrwanie, o jedzenie, a przede wszystkim walczy z własnym ciałem.
Poetyckie postapo? Tak najprościej Polaroidy z zagłady określić. Ale zbyt duży byłby to skrót. Powieść jest niezwykle sugestywna, bezpośrednia i brutalna i, co mnie najbardziej rzuciło się w oczy, bardzo organiczna. Zimno, wilgoć i gorączka. To powieść, która chowa się za szczegółami, za drobnostkami, które, w przypadku, gdy jesteś sześćdziesięcioletnią panią walczącą o przetrwanie, urastają do rangi całych światów. Wszystko ma znaczenie. Każdy poranek może być ostatnim. Każda puszka zupy na wagę złota. Każda przeterminowana tabletka aspiryny może uratować życie. To właśnie jest prawdziwa walka o przetrwanie, nie wymachiwanie pistoletem, lecz przedzieranie się przez opustoszałe miasto pełne psich stad, z Biernymi czającymi się w mroku. 
Bo są Bierni. Bierni to coś na kształt zombie, ludzie zarażeni wirusem powodującym otępienie i agresję. Mamy o nich co nieco wspomniane, lecz przez większość książki są raczej tłem dla zmagań Teresy z codziennością. I taka właśnie jest ta książka, zwykła. Codzienna. Ale przez niezwykłe okoliczności i niezwykłą narrację staje się niezwykła. Aż po jeszcze bardziej niezwykły finał, tak wspaniale kontrastujący z subtelnością dotychczasowej narracji. Subtelnością, która jest naturalistycznie brutalna. 
To nie jest lektura, która wywala jakieś nieotwarte dotąd drzwi. Nie wnosi nic nowego ani do postapo, ani do zombie, ani do niczego innego, ale umiejętnie korzysta ze zdobyczy popkultury łącząc elementy w taki sposób, w jaki nikt u nas chyba jeszcze nie łączył. Choćby dla czystej ciekawości warto, a nawet trzeba przeczytać.