Zimno, wilgoć i gorączka. Bierni czyli żywe trupy czyli poczciwe zombie. Polska, miasto S. a w nim Teresa Szulc, ostatnia osoba na Ziemi. Jest sama i walczy: o przetrwanie, o jedzenie, a przede wszystkim walczy z własnym ciałem.
Poetyckie postapo? Tak najprościej Polaroidy z zagłady określić. Ale zbyt duży byłby to skrót. Powieść jest niezwykle sugestywna, bezpośrednia i brutalna i, co mnie najbardziej rzuciło się w oczy, bardzo organiczna. Zimno, wilgoć i gorączka. To powieść, która chowa się za szczegółami, za drobnostkami, które, w przypadku, gdy jesteś sześćdziesięcioletnią panią walczącą o przetrwanie, urastają do rangi całych światów. Wszystko ma znaczenie. Każdy poranek może być ostatnim. Każda puszka zupy na wagę złota. Każda przeterminowana tabletka aspiryny może uratować życie. To właśnie jest prawdziwa walka o przetrwanie, nie wymachiwanie pistoletem, lecz przedzieranie się przez opustoszałe miasto pełne psich stad, z Biernymi czającymi się w mroku.
Bo są Bierni. Bierni to coś na kształt zombie, ludzie zarażeni wirusem powodującym otępienie i agresję. Mamy o nich co nieco wspomniane, lecz przez większość książki są raczej tłem dla zmagań Teresy z codziennością. I taka właśnie jest ta książka, zwykła. Codzienna. Ale przez niezwykłe okoliczności i niezwykłą narrację staje się niezwykła. Aż po jeszcze bardziej niezwykły finał, tak wspaniale kontrastujący z subtelnością dotychczasowej narracji. Subtelnością, która jest naturalistycznie brutalna.
To nie jest lektura, która wywala jakieś nieotwarte dotąd drzwi. Nie wnosi nic nowego ani do postapo, ani do zombie, ani do niczego innego, ale umiejętnie korzysta ze zdobyczy popkultury łącząc elementy w taki sposób, w jaki nikt u nas chyba jeszcze nie łączył. Choćby dla czystej ciekawości warto, a nawet trzeba przeczytać.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz