piątek, 28 kwietnia 2017

Helisa, Marc Elsberg

Rozmawiałem niedawno z kolegą:
- Dlaczego już nie piszesz recenzji?
- Bo jakoś nie mam weny. Poza tym chciałbym, aby moje recenzje były trochę bardziej rozbudowane niż jedno zdanie. 
- Pieprz to, pisz jedno zdanie. Tyle tego czytasz, ciągle gadasz o książkach, to pisz, co czytasz. Ludzie piszą, co jedli, choć nikogo to nie interesuje. 
- Chyba już od dawna nikt  nie pisał, że coś jadł. 
- Stary, masz w takim razie normalnych znajomych na fejsie. 

No to postanowiłem pisać choćby jedno zdanie o każdej książce, jaką przeczytam. Tak właśnie. Z racji tego, że pisanie jednego zdania chyba nie leży w mojej naturze, zdań będzie więcej. 
Helisa powinna być dobrą książką. Jak byłem małym, ledwo odrosłym od biblioteki dziecięcej szczylem, rzuciłem się na czytanie tego, co mogło zainteresować dzieciaka marzącego o zostaniu biologiem morskim lub paleontologiem: na Michaela Crichtona. Do dziś pamiętam, jak olbrzymie wrażenie zrobiła na mnie Kula i, oczywiście, Park Jurajski. Dosłownie nie mogłem spać po nocach, tak bardzo rozpalały mnie wizje zamieszczone w jego książkach. Połykałem nawet "zwykłe" sensacje, jakie pisał, ale dwie wspomniane książki stawiam za wzór tego, jak napisać thriller naukowy dobrze i sprawnie. Dlatego za każdym razem, gdy sięgam po książkę typu Helisy przywołuję Kulę i zastanawiam się, kto w końcu pobije tamte emocje. Co prawda obie książki nie mają za wiele ze sobą wspólnego i pewnie ich porównywanie nie ma najmniejszego sensu, ale cóż poradzę, skoro zawsze, ale to zawsze Crichton będzie dla mnie wzorem? 
Helisa  jest wszędzie. Elsberga od czasów Blackout reklamuje się nawet w tramwajach i w poczekalni u lekarza, więc ciężko było przejść obok niej obojętnie, nawet, jeśli obojętnie przechodziłem obok Blackout. Pisarz to na wskroś współczesny, sięga po ciekawe i frapujące tematy, a w Helisie podjął się tematu zmian genetycznych, klonowania i ogólnego grzebania w genach. Byłem ciekaw: czy będzie to ekologiczne mambo - jambo, że gmo sieje zło, czy racjonalna polemika z tematem. Cóż, okazało się, że tak do końca to ani jedno, ani drugie. Ale w zasadzie nie to jest najważniejsze. W końcu nie oceniam pracy naukowej, a książkę. Przedmiot, który ma mi dostarczyć wrażeń i rozrywki. I wrażeń, owszem, dostarcza, ale z rozrywką już gorzej. Bo wrażenia, jakie miałem, to nieustanna irytacja na drewniane, sztuczne dialogi i niemożliwą niemal do wytrzymania infantylność stylu opowieści. Ja rozumiem, że nie muszę  być zasypywany miliardem naukowych terminów (choć wolałbym tak, z odpowiednimi odnośnikami i bibliografią, tak jak to czyni Peter Watts) ale Elsberg traktuje czytelnika jak kretyna albo Amerykanina, bowiem Helisa to literacki odpowiednik Dnia niepodległości, ale tej drugiej, okropnej, straszliwie okropnej części. Próba wyłuskania z Helisy czegoś konstruktywnego jest próbą nauki historii sztuki na podstawie Dana Browna. Jeśli ma coś ciekawego do powiedzenia, to niech lepiej napisze rozprawkę do gazety. Naprawdę, przerabiam mnóstwo pulpowego science fiction niskich lotów, napisanego tak, że woła o pomstę do nieba, ale napisanego z jakąś, nie wiem, szczerością, chęcią, pasją? U Elsberga nie ma ani tego, ani tego, ani tym bardziej pasji. Okropna książka. 
Na okładce książki jest napisane: oni nas zastąpią. Chciałbym, aby ktoś zastąpił Elsberga. Najlepiej, aby to był Crichton. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz