Kosmici przylecieli, kosmici polecieli. Nikt nie wie, po co przylecieli, kim byli ani dlaczego odlecieli. Zostawili za sobą trochę śmiecia, jak to zwykle bywa po wizytach: jakieś tajemne urządzenia, artefakty o nieznanych, cudownych właściwościach, rzeczy, które zmieniły świat i posunęły go do przodu. Ale to tylko śmiecie, pozostałości, a ludzie rzucili się na nie jak na zbawienie.
W miejscach, w których wylądowali utworzyły się Strefy, miejsca dziwne i tajemnicze, pełne anomalii, chronione przez wojsko, zawsze chciwe nowoczesnych technologii. Nieliczni śmiałkowie zapuszczali się w Strefę. Poruszali się po niej ostrożnie, badając teren przed sobą przez rzucanie metalowych przedmiotów. Strefa była dla nich miejscem zarobku, ale też doświadczenia mistycznego, religijnego. Szanowali ją. Nazywano ich stalkerami. Książka opisuje historię jednego z nich, Reda Shoeharta, który wyrusza w kanadyjską Strefę w poszukiwaniu mitycznej Złotej Kuli, która rzekomo spełnia marzenia.
Stalker Tarkowskiego, luźno oparty na Pikniku, to dla mnie jeden z TYCH filmów: perfekcyjny, piękny i mądry w prosty, niewymuszony sposób. O "stalkerach" jako serii gier, które jeszcze luźniej nawiązują do Pikniku, nawet nie będę wspominał, bo tłukę w nie nieustannie i uwielbiam ponad wszystko. Zresztą, "stalkery" perfekcyjnie przenoszą klimat Strefy jako lądowań kosmitów w Zonę, która otacza elektrownię w Czernobylu, ale to temat na osobną notkę.
Wracając do książki: Piknik, jak i większość książek Strugackich, nie oszałamia, gdy czyta się go pierwszy raz. Sam pamiętam swoje pierwsze spotkania z ich pisarstwem, gdzieś w głębokim liceum. Nie powalało nic a nic. Dopiero po czasie uświadomiłem sobie, jak mocno zakorzeniły się we mnie te historie, jak nierozerwalne się stały. Idea kosmitów, którzy lądują na Ziemi nie dla spotkania z ludzkością, lecz niejako przypadkowo, przelotem, robiąc sobie "piknik" jest wspaniała, wspaniale bolesna dla naszego zadufania jako gatunku. Być może to prawda, że nikt tu nie zagląda, na Ziemię, tylko dlatego, że jesteśmy jakimś kosmicznym odpowiednikiem plemienia, które ledwo ledwo wynalazło koło, a już uważa się za pana nieskończonych przestrzeni. Jak te owady, które włażą na koc piknikowy, zostawiony w lesie, nie rozumiejąc do kogo należy ani skąd się wziął. Ani skąd obfitość pokarmów na nim pozostawionych. Owad zapewne nie jest świadom istnienia człowieka.
Właśnie te proste, gorzkie puenty są najcenniejsze w ich książkach. Dają do myślenia, włażą do głowy na lata i skutecznie leczą z zadufania, że człowiek w skali kosmosu cokolwiek znaczy. Równie dobrze może być muchą zlizującą lukier z ciastka na pikniku bogów. Choć przecież wszyscy wiedzą, że bogiem jest być jeszcze trudniej.






