piątek, 5 maja 2017

Piknik na skraju drogi, Arkadij i Boris Strugaccy

Kosmici przylecieli, kosmici polecieli. Nikt nie wie, po co przylecieli, kim byli ani dlaczego odlecieli. Zostawili za sobą trochę śmiecia, jak to zwykle bywa po wizytach: jakieś tajemne urządzenia, artefakty o nieznanych, cudownych właściwościach, rzeczy, które zmieniły świat i posunęły go do przodu. Ale to tylko śmiecie, pozostałości, a ludzie rzucili się na nie jak na zbawienie. 
W miejscach, w których wylądowali utworzyły się Strefy, miejsca dziwne i tajemnicze, pełne anomalii, chronione przez wojsko, zawsze chciwe nowoczesnych technologii. Nieliczni śmiałkowie zapuszczali się w Strefę. Poruszali się po niej ostrożnie, badając teren przed sobą przez rzucanie metalowych przedmiotów. Strefa była dla nich miejscem zarobku, ale też doświadczenia mistycznego, religijnego. Szanowali ją. Nazywano ich stalkerami. Książka opisuje historię jednego z nich, Reda Shoeharta, który wyrusza w kanadyjską Strefę w poszukiwaniu mitycznej Złotej Kuli, która rzekomo spełnia marzenia.
Stalker Tarkowskiego, luźno oparty na Pikniku, to dla mnie jeden z TYCH filmów: perfekcyjny, piękny i mądry w prosty, niewymuszony sposób. O "stalkerach" jako serii gier, które jeszcze luźniej nawiązują do Pikniku, nawet nie będę wspominał, bo tłukę w nie nieustannie i uwielbiam ponad wszystko. Zresztą, "stalkery" perfekcyjnie przenoszą klimat Strefy jako lądowań kosmitów w Zonę, która otacza elektrownię w Czernobylu, ale to temat na osobną notkę.  
Wracając do książki: Piknik, jak i większość książek Strugackich, nie oszałamia, gdy czyta się go pierwszy raz. Sam pamiętam swoje pierwsze spotkania z ich pisarstwem, gdzieś w głębokim liceum. Nie powalało nic a nic. Dopiero po czasie uświadomiłem sobie, jak mocno zakorzeniły się we mnie te historie, jak nierozerwalne się stały. Idea kosmitów, którzy lądują na Ziemi nie dla spotkania z ludzkością, lecz niejako przypadkowo, przelotem, robiąc sobie "piknik" jest wspaniała, wspaniale bolesna dla naszego zadufania jako gatunku. Być może to prawda, że nikt tu nie zagląda, na Ziemię, tylko dlatego, że jesteśmy jakimś kosmicznym odpowiednikiem plemienia, które ledwo ledwo wynalazło koło, a już uważa się za pana nieskończonych przestrzeni. Jak te owady, które włażą na koc piknikowy, zostawiony w lesie, nie rozumiejąc do kogo należy ani skąd się wziął. Ani skąd obfitość pokarmów na nim pozostawionych. Owad zapewne nie jest świadom istnienia człowieka. 
Właśnie te proste, gorzkie puenty są najcenniejsze w ich książkach. Dają do myślenia, włażą do głowy na lata i skutecznie leczą z zadufania, że człowiek w skali kosmosu cokolwiek znaczy. Równie dobrze może być muchą zlizującą lukier z ciastka na pikniku bogów. Choć przecież wszyscy wiedzą, że bogiem jest być jeszcze trudniej. 



piątek, 28 kwietnia 2017

Helisa, Marc Elsberg

Rozmawiałem niedawno z kolegą:
- Dlaczego już nie piszesz recenzji?
- Bo jakoś nie mam weny. Poza tym chciałbym, aby moje recenzje były trochę bardziej rozbudowane niż jedno zdanie. 
- Pieprz to, pisz jedno zdanie. Tyle tego czytasz, ciągle gadasz o książkach, to pisz, co czytasz. Ludzie piszą, co jedli, choć nikogo to nie interesuje. 
- Chyba już od dawna nikt  nie pisał, że coś jadł. 
- Stary, masz w takim razie normalnych znajomych na fejsie. 

No to postanowiłem pisać choćby jedno zdanie o każdej książce, jaką przeczytam. Tak właśnie. Z racji tego, że pisanie jednego zdania chyba nie leży w mojej naturze, zdań będzie więcej. 
Helisa powinna być dobrą książką. Jak byłem małym, ledwo odrosłym od biblioteki dziecięcej szczylem, rzuciłem się na czytanie tego, co mogło zainteresować dzieciaka marzącego o zostaniu biologiem morskim lub paleontologiem: na Michaela Crichtona. Do dziś pamiętam, jak olbrzymie wrażenie zrobiła na mnie Kula i, oczywiście, Park Jurajski. Dosłownie nie mogłem spać po nocach, tak bardzo rozpalały mnie wizje zamieszczone w jego książkach. Połykałem nawet "zwykłe" sensacje, jakie pisał, ale dwie wspomniane książki stawiam za wzór tego, jak napisać thriller naukowy dobrze i sprawnie. Dlatego za każdym razem, gdy sięgam po książkę typu Helisy przywołuję Kulę i zastanawiam się, kto w końcu pobije tamte emocje. Co prawda obie książki nie mają za wiele ze sobą wspólnego i pewnie ich porównywanie nie ma najmniejszego sensu, ale cóż poradzę, skoro zawsze, ale to zawsze Crichton będzie dla mnie wzorem? 
Helisa  jest wszędzie. Elsberga od czasów Blackout reklamuje się nawet w tramwajach i w poczekalni u lekarza, więc ciężko było przejść obok niej obojętnie, nawet, jeśli obojętnie przechodziłem obok Blackout. Pisarz to na wskroś współczesny, sięga po ciekawe i frapujące tematy, a w Helisie podjął się tematu zmian genetycznych, klonowania i ogólnego grzebania w genach. Byłem ciekaw: czy będzie to ekologiczne mambo - jambo, że gmo sieje zło, czy racjonalna polemika z tematem. Cóż, okazało się, że tak do końca to ani jedno, ani drugie. Ale w zasadzie nie to jest najważniejsze. W końcu nie oceniam pracy naukowej, a książkę. Przedmiot, który ma mi dostarczyć wrażeń i rozrywki. I wrażeń, owszem, dostarcza, ale z rozrywką już gorzej. Bo wrażenia, jakie miałem, to nieustanna irytacja na drewniane, sztuczne dialogi i niemożliwą niemal do wytrzymania infantylność stylu opowieści. Ja rozumiem, że nie muszę  być zasypywany miliardem naukowych terminów (choć wolałbym tak, z odpowiednimi odnośnikami i bibliografią, tak jak to czyni Peter Watts) ale Elsberg traktuje czytelnika jak kretyna albo Amerykanina, bowiem Helisa to literacki odpowiednik Dnia niepodległości, ale tej drugiej, okropnej, straszliwie okropnej części. Próba wyłuskania z Helisy czegoś konstruktywnego jest próbą nauki historii sztuki na podstawie Dana Browna. Jeśli ma coś ciekawego do powiedzenia, to niech lepiej napisze rozprawkę do gazety. Naprawdę, przerabiam mnóstwo pulpowego science fiction niskich lotów, napisanego tak, że woła o pomstę do nieba, ale napisanego z jakąś, nie wiem, szczerością, chęcią, pasją? U Elsberga nie ma ani tego, ani tego, ani tym bardziej pasji. Okropna książka. 
Na okładce książki jest napisane: oni nas zastąpią. Chciałbym, aby ktoś zastąpił Elsberga. Najlepiej, aby to był Crichton. 




sobota, 21 stycznia 2017

Księgi Jakubowe, Olga Tokarczuk

Dlaczego człowieka tak ciągnie do pisania o książkach, jakby nie wystarczało samo ich czytanie? Ano pewnie dlatego, że są takie książki, które przeczytane nijak nie chcą się w głowie ułożyć, chcą natomiast, aby człowiek - czytelnik wstał i szedł w świat mówiąc, że to dobra książka, że to właśnie warto czytać. 
Przeczytanie tej właśnie książki wyczerpało mnie. I nie jest to bynajmniej złe uczucie, raczej satysfakcja, jak z ukończenia maratonu albo czegoś w tym stylu; wysiłek, który absolutnie wart jest podjęcia. Mogę śmiało powiedzieć, że książka to kompletna, choć pozostawia dziwny niedosyt, co chyba świadczy o tym, że gdyby historia w niej opowiedziana miała być kompletna, książka byłaby co najmniej dwa, może trzy razy grubsza. Zwyczajnie nie da się jej opowiedzieć krócej, nie da pobieżniej. Zbyt wiele szczegółów, postaci, lat, krajów i religii. Początkowo miałem wrażenie, że czytam jakieś fantasy, dziejące się na dziwnej, nieznanej planecie, opisujące świat, który niby znam, ale przecież nie znam wcale. Cóż my wiemy o religii Żydów? Nic. Ja, jako statystyczny Polak, nie wiem nic. Słowa: koszerny, jarmułka, pejsy. Chanuka, Święto Trąbek, Tora i Talmud. Religia nakazów i zakazów, starsi bracia chrześcijan, wierzący ciągle, że Mesjasz nadejdzie. I być może nadszedł, w osobie Jakuba Franka, urodzonego na Podolu jako Ja'akow Josef ben Juda Lejb Frank.
Co ciekawe, Frank twierdzi, że jest trzecim z kolei Mesjaszem, ostatecznym zbawicielem, Jezusem Parakletem. Przyjął wszystkie wielkie religie i sam stworzył jedną mniejszą. 
Więc czytam jego historię, historię ówczesnego państwa Polskiego i ludzi w nim żyjącym, czytam o tych wszystkich, którzy zetknęli się z Jakubem Frankiem i na których ten miał wpływ. I przez cały czas mam wrażenie, że niewyobrażalne jest, iż naprawdę istniał taki świat, tuż pod naszymi nosami, który wydaje się dziś równie realny jak Władca Pierścieni. Największą siłą Ksiąg Jakubowych jest opisanie świata w sposób oszałamiająco szczegółowy i opowiedzenie historii językiem transparentnym, niemal suchym, lecz jednocześnie porywającym, bo sama historia jest niesamowita i nierealna. Można ją spokojnie potraktować jako traktat historyczny i filozoficzny, jako księgę niemal mistyczną. Niby jest to opowieść o Jakubie Franku, ale samego Jakuba Franka wydaje się być w książce zbyt mało. Większość czasu spędzamy z ludźmi, którzy krążą, często nieświadomie lub wbrew sobie, wokół niego jak księżyce wokół potężnego Jowisza. Oni opowiadają jego historię. Oni budują świat i jest to świat tak prawdziwy, że aż bolesny. 
To zresztą nie jest nawet pełna historia. To zaledwie punkt wyjścia do historii, jednej, drugiej, setnej, tysięcznej. Punkt wyjścia do wszystkich postaci, jakie spotykamy. Do ludzi, do ich życiorysów, do ich tajemnic. Głównym bohaterem książki jest tak naprawdę epoka, w której wydarzyły się te wszystkie rzeczy. Niezwykły świat, niby po części nasz, a przecież tak obcy i odległy. Skoro tak naprawdę nie wiemy nic a nic o judaizmie, to jak mamy pojąć jego herezje? Zawsze jednak warto próbować. 





wtorek, 10 stycznia 2017

Polaroidy z zagłady, Paweł Paliński

Zimno, wilgoć i gorączka. Bierni czyli żywe trupy czyli poczciwe zombie. Polska, miasto S. a w nim Teresa Szulc, ostatnia osoba na Ziemi. Jest sama i walczy: o przetrwanie, o jedzenie, a przede wszystkim walczy z własnym ciałem.
Poetyckie postapo? Tak najprościej Polaroidy z zagłady określić. Ale zbyt duży byłby to skrót. Powieść jest niezwykle sugestywna, bezpośrednia i brutalna i, co mnie najbardziej rzuciło się w oczy, bardzo organiczna. Zimno, wilgoć i gorączka. To powieść, która chowa się za szczegółami, za drobnostkami, które, w przypadku, gdy jesteś sześćdziesięcioletnią panią walczącą o przetrwanie, urastają do rangi całych światów. Wszystko ma znaczenie. Każdy poranek może być ostatnim. Każda puszka zupy na wagę złota. Każda przeterminowana tabletka aspiryny może uratować życie. To właśnie jest prawdziwa walka o przetrwanie, nie wymachiwanie pistoletem, lecz przedzieranie się przez opustoszałe miasto pełne psich stad, z Biernymi czającymi się w mroku. 
Bo są Bierni. Bierni to coś na kształt zombie, ludzie zarażeni wirusem powodującym otępienie i agresję. Mamy o nich co nieco wspomniane, lecz przez większość książki są raczej tłem dla zmagań Teresy z codziennością. I taka właśnie jest ta książka, zwykła. Codzienna. Ale przez niezwykłe okoliczności i niezwykłą narrację staje się niezwykła. Aż po jeszcze bardziej niezwykły finał, tak wspaniale kontrastujący z subtelnością dotychczasowej narracji. Subtelnością, która jest naturalistycznie brutalna. 
To nie jest lektura, która wywala jakieś nieotwarte dotąd drzwi. Nie wnosi nic nowego ani do postapo, ani do zombie, ani do niczego innego, ale umiejętnie korzysta ze zdobyczy popkultury łącząc elementy w taki sposób, w jaki nikt u nas chyba jeszcze nie łączył. Choćby dla czystej ciekawości warto, a nawet trzeba przeczytać. 


czwartek, 15 września 2016

Dzieci Diuny, Frank Herbert

Lubię pisać o Diunie, bo daje mi to nie tyle okazję do przypomnienia sobie tej genialnej serii, ale też mogę sobie do woli pomstować na film Lyncha. Ja wiem, że nie winą Lyncha była tragedia ostatecznego efektu, ani nawet nie winą Stinga, który w filmie całkowicie rujnuje wyrazistą postać Feyd-Rautha, ani nawet uwielbiany przeze mnie na co dzień i w niemal każdej innej roli Kyle MacLachlan, którego Paul Atryda jest zdecydowanie zbyt szlachetnym młodzieńcem i patrząc na niego w filmie nijak nie idzie mi sobie wyobrazić, że jako Imperator rozpęta religijną wojnę, która pochłonie 90 miliardów ludzi w znanym Kosmosie. Nie pasuje mi również Max von Sydow jako Stilgar z jednego, prostego powodu: ma zbyt dobroduszną twarz jak na starego, cwanego planetologa, który w ostateczności... Ale nie uprzedzajmy faktów. Być może zabłąkają się tu dusze, które nie czytały Diuny.
Dzieci Diuny to moja ulubiona część. Idealnie łączy politykę i wartką akcję, zakańcza wątki zaczęte lub pozostawione w dwóch pierwszych tomach i niejako stanowi zakończenie historii o początkach panowania Atrydów na Arrakis. Kolejna część przenosi nas trzy tysiące lat wprzód, ale nie uprzedzajmy faktów.
Paul Atryda odszedł na pustynię, jego dwór rozpadł się, władzę przejęła jego siostra, Alia, Paskudztwo. Obdarzona nadnaturalnymi zdolnościami jest, podobnie jak jej brat, wszystkimi wcieleniami rodu Atrydów jednocześnie. A to oznacza, że jest też Harkonnenem, a podstępny baron Vladimir nawet po swej śmierci nie odpuści Atrydom. Dzieci Paula natomiast, bliźnięta Leto II i Ghanima również posiadają takie zdolności, ale unikają przyprawy aby nie rozbudzać w sobie przyszłowidzenia. Oczywiście, intryga się zagęszczą, gdy pojawia się ród Corrinów, starający się złamać monopol Atrydów na przyprawę poprzez próbę przenoszenia czerwi na inne planety, bo gdzie czerw tam przyprawa. Na to wszystko, z dalekiej pustyni, przybywa ślepy Fremen, który podaje się za proroka i wieszczy przyszłość rodu Atrydów.
Są zdrady, intrygi, mnóstwo śmierci i sporo tej cudnej i specyficznej filozofii Diuny. I, co najważniejsze, powieść ani na moment nie zwalnia tempa. Jest po prostu doskonała. 


niedziela, 29 maja 2016

Metro 2033; Dimitry Glukhovski

Pamiętam, jak byłem nastolatkiem, to strasznie jarałem się Mad Maxem i Falloutem. Pod koniec lat 90' dostałem od kogoś (bo już nie pamiętam od kogo) pierwszego Fallouta i to była miłość od pierwszego wejrzenia, choć pamiętam, że przez dłuższy czas męczyłem się z samą grą nie mogąc jej przejść. Ta miłość do Fallouta trwa do dziś i jest, lekko mówiąc, na tyle nienasycona, że nawet, skądinąd całkiem zmyślne Wasteland 2 nie zdołało jej zaspokoić. I gdy na horyzoncie pojawiło się Metro 2033 ze swoim konceptem apokaliptycznego świata, w którym ludzkość ukrywa się w pozostałościach moskiewskiego metra, z jedna komora mojego serca podskoczyła z radości, a druga zadrżała z obawy. Glukhovski był wtedy jeszcze pisarzem nieznanym, nic o nim nie wiedziałem i chyba w Polsce mało kto wiedział, a raczej nikt. 
Zachwycałem się już tym szalonym Rosjaninem przy okazji Futu.re, która to książka naprawdę wzbudziła mój niekłamany zachwyt. A mimo to słynne Metro 2033 odkładałem na bliżej nie określone kiedyś. To kiedyś właśnie nastąpiło.
W zasadzie mógłbym powtórzyć wszystkie ochy i achy jakie miałem przy okazji Futu.re. Metro 2033 to absolutnie zachwycająca książka, ale pod jednym warunkiem: trzeba puścić kierownicę, założyć ręce za głowę i nie dziwić się niczemu, co stanie na drodze. Metro 2033 to bowiem jazda bez trzymanki, wspaniała i brutalna, a jednocześnie nie pozbawiona specyficznej poetyki jaka jest możliwa tylko wtedy, gdy autor postanowi uśmiercić świat. Ponadto jest to świetna satyra na ludzkie społeczeństwo, szukanie pocieszenia w zdewastowanym świecie, szukania odpowiedzi na fundamentalne i ponadczasowe pytania o zło i dobro. Oto bowiem historia młodego Artema, który ni z gruchy, ni z pietruchy dostaje misję ocalenia metra, staje się metaforyczną i metafizyczną wędrówką nie tyle przez moskiewskie metro, które jest ostoją ludzkości po zagładzie atomowej (czy ostatnią ostoją? Autor tego nie mówi, ale sugeruje, że nie) ile jest to wędrówka przez świat całkiem nam współczesny, przeszły i przyszły, ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Spotykamy więc komunistów, faszystów, satanistów, świadków jehowy i wierzących w Wielkiego Czerwia, spotykamy tajemniczych czarnych, największe zagrożenie dla Metra, wreszcie, spotykamy bibliotekarzy, którzy nimi nie są i stalkerów, którzy jako jedyni wychodzą na powierzchnię. W otchłaniach metra czają się dzikie potwory, zmutowani ludzie i bóg jeden wie, co jeszcze, bowiem moskiewskie metro liczy sobie ponad trzysta kilometrów tuneli, jest więc dość miejsca na wiele potworów. Artem wędruje przez ten zrujnowany świat spotykając coraz to różne indywidua, walcząc z potworami oraz z tajemniczą siłą mieszkającą w ruinach Kremla (ach, cóż to jest za kapitalny wątek!). Artem dodatkowo ma pewną specyficzną cechę: słyszy Metro. Głosy w jego głowie mówią mu, że nie wszystko jest takie, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Zakończenie książki dosłownie poraża: niby spodziewałem się mniej więcej takie właśnie zakończenia, ale i tak zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie.  
Mówiąc krótko: mamy tu istny fajerwerk pomysłów, mniej lub bardziej oryginalnych, ale zawsze trafionych w punkt i pasujących idalnie. Akcja nie grzęźnie w niepotrzebnych dłużyznach, a liczne polityczno- filozoficzne wstawki są krótkie i celne niczym Simo Hayaha podczas wojny zimowej. Wspaniały jest styl Glukhovskiego, swobodny, niemal bezczelny, nadający nowy blask wypranym, zdawałoby się, motywom znanym z postapo. Nawet, jeżeli weźmiemy pod uwagę, iż ostateczny kształt książki wiele zawdzięcza fanon i czytelnikom, z którymi niemal na bieżąco autor konsultował kolejne rozdziały, to i tak mamy powieść wspaniałą, która doskonale zaspokaja apetyty każdego, kto głodny jest kolejnego, (nie)pięknego końca świata. 



środa, 25 maja 2016

Ostatni statek z planety Ziemia; John Boyd

Zaskakująca lektura. Co by się stało, gdyby Romeo i Julia rozgrywał się w alternatywnej rzeczywistości, w której lasery i inne kosmiczne technologie wymyślono już za czasów Lincolna, a obecny świat (lata sześćdziesiąte w powieści) są epoką lotów kosmicznych, a samo społeczeństwo podzieliło się na kasty zgodnie z wykształceniem (matematyków, poetów, socjologów itp.). I, oczywiście, jedni z drugimi nie mogą się wiązać, kochać ani tym bardziej mieć dzieci. Oczywiście, główny bohater powieści, Haldan IV z matematyków zakochuje się w Helixie z poetów. Stajemy więc przed oczywistym dramatem, i tego można spodziewać od początku: główny bohater zostaje złapany i skazany w myśl panującego prawa na wygnanie na odległą, mroźną planetę przekornie nazwaną Piekło. Dodatkowo odkryto u niego syndrom Fairweather'a, który to był przywódcą stłumionej już rebelii przeciwko kastowemu społeczeństwu. Ale, ale, wypada jeszcze wspomnieć (i dla mnie jest to najbardziej fascynujący wątek), że społeczeństwo jest teokracją opartą na naukach Jezusa, politycznego agitatora, który zginął w wieku sześćdziesięciu lat podczas szturmu na Rzym. Zabito go strzałem z kuszy, więc kusza jest symbolem Jezusa. Wszelkie podobieństwa do krzyża są zamierzone. 
Przeciwko takiemu społeczeństwu nasz bohater będzie się buntował. 
Alternatywna historia przedstawiona w tej powieści dziś raczej nie miałaby większego sensu. Poza oczywistym nawiązaniem do Huxleya, książka raczej snuje rozważania natury religijnej i pyta o sens sztuki w skrajnie uporządkowanym świecie, ale i to nie jest jej główną osią. A główną osią jest... Jeśli mam wskazywać, to wskazałbym na prozaiczne "bądź sobą". W dużym uproszczeniu, zakończenie książki bowiem przynosi odpowiedź na inne, ważkie dla popkultury pytanie: kim, do cholery, był Żyd Wieczny Tułacz? Zastanawiacie się, co jedno z drugim ma wspólnego? Pozornie nic, i dlatego właśnie czytałem tę książkę z niekłamaną radością i zainteresowaniem: co chwila zaskakiwała mnie czymś nowym. Kolejna perełka, która nic a nic się nie zestarzała.