poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Profesor Stoner; John Williams

Ogólnie to jest tak, że mógłbym żyć milion lat i tylko czytać książki i po tym milionie lat i tak znalazłbym jakąś perłę, którą zwyczajnie przegapiłem. I nie tylko ja, bo Profesor Stoner (czy w wersji oryginalnej po prostu Stoner) jest książką, której prawie nikt nie zna. Z kimkolwiek bym nie rozmawiał może jedna osoba na 10 zna to cudo a ja wymieniam ją jednym tchem jako „tę książkę, która zmienia”. Ale nie cwaniakuję, bo sam przegapiłbym arcydzieło gdyby nie… Tom Hanks.
Otóż, pewnego dnia wyszedłem sobie po zakupy. Mam tu pod domem takiego miłego Carrefura z wiecznie uśmiechniętą i miłą obsługą, która nigdy nie robi problemów z przyjęciem butelek po piwie, szczególnie gdy mam paragon. I idąc po zwyczajowe zakupy w punkcie gazetowym, który takie wapniaki jak ja nazywają jeszcze kioskiem ruchu, zobaczyłem wiszący w wystawowej szybie plakat z wielkim napisem: TO NAJLEPSZA KSIĄŻKA JAKĄ CZYTAŁEM W ŻYCIU, NO PO PROSTU ARCYDZIEŁO – POLECAM, TOM HANKS. Czy jakoś tak... 
Zaintrygowało mnie. Patrząc na tytuł zrazu pomyślałem, że może to biografia Josha Homme’a. Tytuł by pasował. Tom Hanks trochę mniej. Dodatkowego smaczku dodawał fakt, że autorem miał być niejaki John Williams, więc odruchowo zacząłem nucić Marsz Imperialny. I tak jedno do drugiego złożyło się w jedno wielkie „hmmmmmmmm!”.
Pierwsze, co się okazało to, że książka została wydana w 1965 roku. Lepiej późno niż wcale.
Jest wiele książek, które opisują rzeczy z pozoru nieciekawe i zwykłe; życia, o które nikt by się nawet nie chciał potknąć, bohaterów, których by się nie zauważyło nawet gdyby stać z nimi twarzą w twarz. Mnóstwo jest historii o ludziach którzy wybierają życie z pozoru nie im przeznaczone bo czują jakiś wewnętrzny ogień, który każe im brnąć w rzeczy zupełnie do nich nie pasujące. Pozornie bez pasji i emocji; ot, taka wycyzelowana proza jak wycyzelowane bywa życie niektórych nudziarzy. Czy można ciekawie opisać życie prostego chłopca z Missouri który rusza w świat by studiować przeznaczoną mu agronomię? Chłopak buntuje się przeciw swojemu przeznaczeniu; pod wpływem Sonetu 73 Szekspira postanawia porzucić uprawę ziemi i zaczyna studiować literaturę. Prowadzi odtąd życie akademickie, wypełnione duchowymi wartościami. Gdzieś po drodze żeni się z „właściwą” kobietą której rodzina odgradza go od własnej rodziny. W pracy konflikty, nawet chwilowe pozorne ukojenie w ramionach kochanki nie kończy się dobrze; jedyną kobietę, która zdawała się go rozumieć porzuca bez wyjaśnienia pod groźbą skandalu i końca kariery. Córka wpada w alkoholizm i oddala się od niego. W końcu umiera i to umiera szczęśliwy, w przekonaniu, że pomimo niepowodzeń poświęcił się temu, co było dla niego najważniejsze: literaturze.
Dlaczego streszczam akcję? Ano dlatego, że nie ona jest tu najważniejsza.
Po pierwsze: słowa. To jednak z najpiękniej napisanych książek jakie przeszły przez moje oczy. Po prostu doskonała. Rzadko słowo „arcydzieło” pasuje tak dobrze do książki; tu pasuje idealnie, bo i książka jest idealna.
Po drugie: mądrość. Zwykła, ludzka mądrość jaka bije z jej stron. Subtelnie, bez żadnego narzucania się, bez nachalnego głoszenia prawd oczywistych i ostatecznych. Po prostu mądra książka o człowieku, który pokonuje wszystkie przeciwności losu ze stoickim spokojem. Stoner jest bowiem postacią, która niczym, nomen omen, skała przeciwstawia się wszystkim przeciwnościom losu. Jego życie zdaje się mieć drugorzędne znaczenie. To jednak pozór, bowiem sakramentalne „żył i umarł” tylko pozornie pasuje do postaci Stonera. Być może niektóre życia istnieją tylko po to aby zostać opisane. Przywraca wiarę, że nawet z pozornie nieciekawego życia można wyciągnąć esencję istnienia. Czyż W poszukiwaniu straconego czasu nie jest książką o gościu, który nie może przewrócić się na drugi bok? Profesor Stoner to jednak powieść na wskroś realistyczna choć jednocześnie magiczna. Magiczna w ten sposób jak magiczne być może istnienie samotnego człowieka który jedyną radość czerpie z literatury. Proza Williamsa przeszywa do głębi, obezwładnia doskonałością warsztatu, zapiera dech. Rzadko zdarza mi się czytać coś, co aż tak pochłonie, wsiąknie do głębi, nasyci słowami. Do takich książek się wraca, do takich bohaterów się wraca. Książka na całe życie. Smutna i piękna, ale jakże ludzka. Esencja życia. Tak po prostu.


P.S.: Chcę z tego miejsca bardzo, bardzo serdecznie podziękować Tomowi Hanksowi. Jeśli ktoś kiedyś wpadnie na pomysł ekranizacji niech Tom zagra główną rolę. Ja i tak widziałem jego twarz czytając.   


czwartek, 23 kwietnia 2015

Ślepowidzenie; Peter Watts

Peter Watts! Peter Watts! Na na na na na (melodia z Batmana dla niezorientowanych).
Peter Watts: biolog morski który nie widzi potrzeby chronienia zagrożonych gatunków. Poczytajcie sobie jego opowiadanie o układzie ludzi z orkami (Polska ma szczęście być jedynym krajem który wydał pełną antologię opowiadań Kanadyjczyka). Zajmował się ssakami ale badał też inteligencję głowonogów, głównie ośmiornic. Przez niego przestałem jeść ośmiornice, które są równie inteligentne co naczelne ale mają pecha bo nie potrafią przekazać swojej wiedzy potomstwu więc każde pokolenie zaczyna od zera; pomyślcie o tym jak będziecie zamawiać sushi: czy zjedlibyście małpę? Psa? Trzyletnie dziecko? Nie? Cudownie! Smacznego podczas jedzenia ośmiornic! Ogólnie Watts jest takim gościem, co się nie cacka z ekologią i tym podobnymi fanaberiami co nie znaczy, że ich nie wspiera. Ogólne przesłanie ekologiczne jakie można wyczytać spomiędzy kart jego książek (głównie Trylogia Ryfterów z którą też się tu zmierzę oraz opowiadania) jest takie, że to nie Ziemię trzeba chronić przed człowiekiem ale raczej człowieka przed Ziemią. Oczywiście, to znaczne uproszczenie i nie do końca jest tak, że ludzkość nie ma wpływu na Ziemię, ale darujmy sobie płacz, że zniszczymy naszą błękitną kropkę która przetrwała bombardowania meteorytami, prawdopodobne zderzenie z inną planetą w skutek czego powstał Księżyc oraz sześć masowych zagład gdy wymarło 99% gatunków zwierząt.
Do rzeczy!
Mózg rozjebany! To jedno zdanie powinno wystarczyć na opisanie tego co się w tej książce dzieje. Nie wiem, czy w ogóle dam radę napisać cokolwiek mądrego na temat tej książki jak tylko sakramentalne „natychmiast przeczytać!”
Głowiłem się nad tym kilka tygodni, kombinowałem, przeczytałem jeszcze raz i znów kombinowałem. Nie da się. A przynajmniej ja nie potrafię.
Objawienie. Byłem już nieco zmęczony klasycznym ujęciem tematu "obca cywilizacja i my"
. Wszędzie zaawansowani kosmici i biedni ludzie dzielnie się broniący przed najeźdźcą z kosmosu. Były wyjątki ale ogólnie rzecz biorąc schemat jest taki: my, naród natykamy się na nich, obcych. Walczymy albo dajemy się zniewolić albo jedno i drugie. Bieda. Nudzi się po jakimś czasie. Harry Turtledove miał opowiadanie w którym na ziemię przybywają inteligentne niedźwiedzie dysponujące techniką rodem z XVI wieku ale znających napęd nadprzestrzenny. Naprawdę, jest takie opowiadanie! Ted Chiang stworzył mistrzowskie opowiadanie „Historia twojego życia” gdzie obcy przybyli by poznać nas i czegoś się nauczyć i nic od nas nie chcieli itd. itp.
Tymczasem Watts stawia świat na głowie i do góry nogami. Patrzy na obcych okiem biologa nie szczędząc opisów ewentualnej odmienności nie tyle pod względem biologicznym (bo to jest chyba oczywiste) ile pod względem psychicznym i etycznym. Ale i to nie jest jeszcze tym przewrotem. Obcy Wattsa są tak obcy jak tylko można obcego wymyśleć. Wzorowani gdzieś tam na owadach i głowonogach, głównie ośmiornicach, kierują się swoim instynktem, swoją logiką przetrwania i, przede wszystkim, swoją biologią i psychologią. Nie potrafię tego wyjaśnić w prosty sposób bo mój mózg dostaje zadyszki gdy nad tym dumam. Ale to też nie to, co wywraca mózg na lewą stronę i każe mu się głupio uśmiechać.
Siła tej książki tkwi w tym że ludzie są bardziej obcy niż sami obcy. Może nawet bardziej. Człowiek to przecież coś znanego. Bezpieczny i organiczny port do którego można zawinąć gdy dzieje się źle z Wszechświatem, gdy trzeba go uratować czy coś w ten deseń. Tymczasem na pytanie czym jest (albo czym niedługo będzie) człowiek nie ma prostej odpowiedzi. Pytania o tożsamość czy samoświadomość są kluczowe. Bo kim jest człowiek? Co nim kieruje? I czy osoba z rozszczepieniem osobowości nie może prowadzić życia dając każdej części swojej jaźni „luźnego kawałka” by żyć? Czy można podrasować mózg elektroniką lub hormonami? Czy w ogóle etyka i religia mają sens gdy wiemy, że są  jedynie drganiem neuronu z fabrycznym błędem? I kim albo czym jest właściwie „człowiek” i ten dziwny twór „ludzkość” z całą swoją sztuką, filozofią, religią i etyką? Czy ma sens pytanie o celowość naszych działań skoro prymitywny pasożyt motylicy wątrobowej może zmienić nasz smak, gust a nawet upodobania co do sposobu życia? I biada wam jeśli spodziewacie się w tej książce odpowiedzi. Watts zostawi was ze zmiażdżonym mózgiem i zwichniętym człowieczeństwem.
Autor sam przyznaje, że większość jego pomysłów to jedynie hipotezy, z czego kilka przeszarżowanych jak się masz. Ale dają do myślenia. Zresztą, na końcu książki jest mnóstwo odnośników do badań lub literatury z której korzystał i się na niej wzorował. Dużo tego, głównie po angielsku. Nawet pobieżna lektura nie pozostawia złudzeń: nie jesteśmy niczym wyjątkowym ani w skali Ziemi ani tym bardziej wszechświata.
Wizja, która przeraża najbardziej to obcość nas samych. My, człowieki, jesteśmy najbardziej obcą formą życia na jaką się natknęliśmy i prawdopodobnie długo jeszcze tak będzie.
Ale nawet odarte z tej filozoficzno – egzystencjalnej otoczki Ślepowidzenie (ten tytuł ma sens!) nadal pozostaje barwnym i krwistym kawałkiem sci fi z postaciami, które na długą pozostają w pamięci. Główny bohater ma połowę mózgu, bo drugą mu wycięto aby zapobiec padaczce. Kapitanem statku jest wampir który dzięki lekom powstrzymuje tzw. skazę krzyżową (swoją drogą wyjaśnienie wampirów u Wattsa to majstersztyk!). Jednym z żołnierzy jest kobieta w której „mieszkają” cztery równoprawne osobowości i każda ma takie samo prawo istnieć. Zawrót głowy! Samo to wystarczy aby stworzyć niezrównaną opowieść o prawdopodobnym pierwszym kontakcie ludzkości z obcą cywilizacją. Żadnych czarnych monolitów, żadnych „przybywamy w pokoju”, żadnych kolorowych melodyjek na powitanie. Surowa biologia i instynkt trzymane w kupie dzięki technologii. Jest na co popatrzeć.
Pod względem literackim to fajerwerk: żywa, z nerwem, naszpikowana terminologią naukową ale przystępną. Nic czego nie można by szybko sprawdzić w necie. Watts pisze z pasja, często nie dbając o cyzelowanie zdań, ale jak to potem puchnie w głowie, jak działa! 
Jednym słowem: cudo i chyba najlepsze sci fi jakie czytałem kiedykolwiek.
Ach, no i jest jeszcze ciąg dalszy, Echopraksja, ale o tym chwilę później…  Będzie się działo!
Zwyczajowo: okładka wygląda tak:




środa, 22 kwietnia 2015

Eifelheim; Michael Flynn

Książek o tym, co by było gdyby, jest mnóstwo. Ta opowiada o tym, co by było gdyby w 1348 roku w mieścinie w Nadrenii pojawił się statek kosmiczny a w nim obcy wyglądający jak pasikoniki. Można powiedzieć, że to kolejna historia jakich wiele i w pewnym sensie będzie to racja. To jest historia jakich wiele, jednak opowiedziana spójnie i ciekawie.
Akcja jest podzielona: przez większość opisuje wydarzenia z XIV wieku ale momentami wpada do XX wieku i wtedy skupia się na postaciach fizyka i historyka (no, tak nie do końca jest historykiem, bo autor wymyśla specjalny dział nauki który zajmuje się czymś, co można nazwać siatką przestrzenną miast i wsi oraz sposobów ich zamieszkiwania przez wieki). Te fragmenty współczesne są najsłabsze i naprawdę nie wnoszą nic a nic do książki. Natomiast w XIV wieku bohaterem zasadniczym jest ksiądz Dietrich z mroczną i tajemniczą przeszłością. Jednak właściwym bohaterem powieści jest cała społeczność wsi Oberhochwald w Nadrenii.
Fragmenty z XIV wieku są naprawdę dobre. Zetknięcie cywilizacji pozaziemskiej ("to była głowa modliszki i jednocześnie nie była głowa modliszki") z ludnością czternastowiecznych Niemiec robi wrażenie głównie przez cudowne odwzorowanie zwyczajów oraz życia mieszkańców. Pod tym względem poczułem niedosyt; z chęcią poprosiłbym autora aby powyrzucał współczesne fragmenty i dopisał kilka "z epoki". Język żywy, barwny. Nie utyka się w archaizmach i regionalizmach przy jednoczesnym wrażeniu, że obcuje się z czymś całkowicie autentycznym. No i jak jakaś postać ma powiedzieć "dupa" to mówi "dupa" nie jakaś "rzyć" czy coś. Nie to, że mam coś do Sapkowskiego, ale nie lubię słowa "rzyć". Po prostu nie lubię i już.
Flynn zasadniczo nie wychodzi poza schemat "zaawansowani technologicznie kosmici" i "prymitywni ludzie" lecz bardzo szybko i zręcznie ten schemat rozbija i odwraca, bowiem kosmici okazują się zagubionymi pielgrzymami, wędrowcami, (którzy skaczą po wymiarach niczym, niczym, nomen omen, pasikoniki do których są porównani) a mieszkańcy wioski, wbrew średniowiecznemu emploi bojącego się Boga i demonów człowieka przesądnego przyjaźnie traktują przybyłe znikąd istoty mając ich początkowo za mieszkańców odległego Kitaju. Oczywiście, żeby nie było tak prosto, gdzieś po drodze wybucha zaraza Czarnej Śmierci, Kosmici rozpaczliwie próbują naprawić statek za pomocą ówczesnej technologii a nie wszyscy ludzie w wiosce są im jednako przyjaźni. Cała historia nie jest jakoś nadzwyczajnie skomplikowana, jest jednak solidna i dobrze się ją czyta.
Autor wiernie trzyma się realiów historycznych, dokonuje jedynie kilku przesunięć czasowych rzeczywistych wydarzeń, co jednak nie ma wielkiego znaczenia dla odbioru książki, bowiem są to wydarzenia dość mało znane w ogólnej historii. Nie mniej zachęcają do poszperania. Ja natychmiast rzuciłem się na wszystkie dostępne w Internecie zdjęcia Franziskanerkirche we Freiburgu gdzie podobno wisi fresk przedstawiający Ostatnią Wieczerzę z wielkimi pasikonikami zamiast apostołów. Nic jeszcze nie znalazłem ale szukam dalej.
Ciekawe, a kto wie czy nie najciekawsze jest również rozwiązanie porozumienia pomiędzy zaawansowaną cywilizacją na średniowiecznym księdzem, który jest główną postacią powieści i, podobnież, autentyczną. Kosmitów uczynił mniej więcej równie zaawansowanymi jak człowiek z XX wieku, natomiast dyskurs pomiędzy nimi jest prowadzony przy pomocy ówczesnych narzędzi logicznych i dialektycznych. Oczywiście, wiedza obu znacząco się różni ale te różnice wbrew pozorom nie są aż tak wielkie. Obronną ręką wychodzi z nich średniowiecze ze swoim pozornym zacofaniem i ciemnotą. Powieść fragmentami przypomina dyskurs dwóch filozofów naturalnych, dialogów prowadzonych przez mnicha i kosmitę. Brzmi osobliwie ale to najfajniejsze fragmenty książki, zwłaszcza gdy rozmawiają o nauce i ksiądz Dietrich nadaje współczesne mu nazwy (oczywiście z greki lub łaciny) na nieznane zjawiska jakie opisują mu przybysze.
Jakieś podsumowanie by wypadało napisać. Jednym słowem jest to idealna pozycja dla fascynatów ciekawego sci fi bez naparzania laserami (ktoś się jeszcze takim jara?) ale za to z solidnym tłem historycznym.
A tak wygląda okładka. Fajna, co nie? Jest z nią tylko jeden szkopuł: kosmici nie latali statkiem, a jedynie "pojawili się".  Ale czy to ważne? Ważne, że powieść fajna.