poniedziałek, 27 lipca 2015

Ready Player One; Ernest Cline

Rzeczywistość, ogólnie rzecz biorąc, jest przereklamowana. Grafika co prawda daje radę, ale fabuła jest do dupy. Główny quest sprowadza się do prozaicznego sex, sleep, eat, drink, dream, a zadania poboczne są do dupy raczej. I tak ciężko awansować na kolejny poziom, nie mówić o zdobywaniu skili. No i co by nie gadać, nie masz żadnych, ale to żadnych szans na jakikolwiek magiczny item. Słowem, dupa blada!
Właśnie dlatego powstała rzeczywistość wirtualna. Właśnie dlatego jest tyle gier, które nadają rzeczywistości inny smak. Albo całkowicie od niej izolują (hikikomori w krajach Orientu to plaga, która powoli zaczyna zaglądać na Zachód). Można uprościć całą sprawę i powiedzieć, że Internet to zło, że gry to zło, że technika to zło. Może to i prawda, ale czy w takim razie rzeczywistość jest taka wspaniała, że nie trzeba od niej uciekać?
USA przyszłości to ponure miejsce. Nie ma roboty, miasta bankrutują, ludzie biedni mieszkają w izolowanych osiedlach przyczep kempingowych, a tylko najbogatsi mogą mieszkać w znośnych domach. W takich warunkach poznajemy bohatera. Jest nim młody chłopaczek, Waden Watts (ja uważam, że to nazwisko nie jest przypadkiem, ale nie mam dowodów). Jest sierotą, a większą cześć życia spędza w OASIS, rzeczywistości wirtualnej. W tej rzeczywistości chodzi do szkoły, poznaje przyjaciół, zakochuje się, słowem: żyje.
Twórca tej rzeczywistości przed śmiercią przygotowuje cykl zagadek. Każdy, kto je rozwiąże, zdobędzie całkowitą kontrolę na firmą i, co za tym idzie, całym OASIS. Oczywiście, nasz bohater rusza aby tę zagadkę rozwikłać.
Tu zaczyna się zabawa. Zagadka jest bowiem skonstruowana tak, że tylko prawdziwy maniak i znawca popkultury, głównie z lat osiemdziesiątych, będzie w stanie ją rozwikłać.
I właśnie ta książka jest wielką orgią popkulturową. Są tu chyba wszystkie możliwe nawiązania do gier, filmów, teledysków i muzyki oraz książek sciencie fiction jakie powstały w latach osiemdziesiątych albo miały na  nie bezpośredni wpływ. Oczywiście, mowa tu o popkulturze amerykańskiej, więc ja, wychowany w latach 90’ w Polsce o połowie tych rzeczy nie miałem pojęcia. Zwłaszcza o Japońskich anime, które do Polski docierały raczej dość opornie i nie w takiej ilości, co w USA. I choć Polonia 1 swego czasu robiła co mogła, aby i u nas zakorzenić pewne przejawy tego specyficznego segmentu, to jednak nie było to na zbyt wielką skalę.
A w książce jest tego tyle, że bez Internetu ani rusz. Gry z automatów, platformówki, komiksy, mangi; wszystko tu jest i jest tego tak dużo, że sama akcja schodzi na dalszy plan.
Rzeczywistość tu wykreowana jest tak wspaniała, że przez dłuższy czas nie dostrzegałem nic, co by miało być jakąkolwiek przestrogą. I, szczerze mówiąc, dalej mam wątpliwości, czy jakakolwiek jest. Jeśli jest to antyutopia, to bardzo delikatna. Głównie chodzi o przygodę, którą przeżyć można tylko w rzeczywistości wirtualnej. Przygoda natomiast nie daje wytchnienia. Gna i pędzi na złamanie karku, jak w starych platformówkach, których nie można zapauzować ani zapisać postępu w trakcie. Trzeba przejść poziom. W innym przypadku zaczynasz od początku.
A jednak jest w tej pięknej wizji martwy piksel. Świat opisany w książce ma zachwiane proporcje. Rzeczywistość wirtualna stała się ważniejsza, lepsza i ładniejsza. Świat jest brudny i zdegenerowany, nie dziwota więc, że ludzie uciekają w OASIS. Tam tworzą sobie lepszy, doskonalszy obraz samego siebie. Tam łatwiej zdobyć przyjaźń, miłość, uznanie. Znacie to przecież!
Autor jednak nie potępia takich postaw. Rozumie je. Wskazuje natomiast alternatywę, dość oczywistą przecież, czyli wylogowanie się. Nic nowego. Słyszymy to ciągle, na około. Ale ten problem zaczyna być widoczny naokoło. Rośnie przecież pierwsze pokolenie całkowicie wychowane na gadżetach: mają niemal od urodzenia podczepione tablety, smartfony, laptopy. Grają i żyją w świecie, którego formalnie nie ma. Internet je wychowuje. Czy wychowa pokolenie pustaków emocjonalnych? Współcześnie dzieciaki już nie zapamiętują informacji, a jedynie odnośniki do tych informacji. Internet przekształca ich mózgi, zmienia sposoby zapamiętywania i uczenia się. Spłyca logikę i każe oczekiwać natychmiastowych odpowiedzi. Jak nauczyć cierpliwości oczekiwania na cokolwiek, skoro każdy film, płytę czy książkę mogę mieć od zaraz? Jak nauczyć wyobraźni, skoro można ją mieć w kieszeni zamiast w głowie? Brzmi strasznie? Przyzwyczajajcie się. Jest duża szansa, że nasze dzieci takie będą. Powykręcane przez fale wi fi, majaczące na granicy dwóch światów, chore na urojenia. Wyglądając przez okno będą chciały przybliżyć obraz albo zmienić ekran ruchem palca. Sam widziałem dzieciaki, które podchodziły do telewizora i szurały palcem po ekranie chcąc zmienić kanał. To niby nic strasznego. Można się uśmiechnąć pod nosem i powiedzieć, że to tylko dziecko. Mały głuptas, oduczy się. Czy aby?  
Celowo nie mówię wiele o samej książce. Jest cudowną, prostą i przyjemną przygodą dla każdego, kto wie, kim był Roy Batty. To pikselowa bomba atomowa. Rozczarowanie światem jednak nie przekłada się na moralizowanie, że świat trzeba zmienić. Jasne, że trzeba. Tak, jak trzeba się wylogować, przynajmniej od czasu do czasu. Nic nie zastąpi kontaktu biologicznego i nie mówię tylko o sferze seksualnej. Autor zdaje się pokładać wielkie nadzieje w rozsądku ludzi. Może i słusznie, a może i nie.  Rzeczywistość jest do dupy, ale to jedynie miejsce, gdzie dają przyzwoite żarcie.



środa, 22 lipca 2015

1Q84; Haruki Murakami

Murakamiego długo nie mogłem ugryźć. Ciężko mi było do niego trafić. Jego styl nie przemawiał. Pomysły drażniły, a całość zdawała się być trochę lepszym Coelho. Nie rozumiałem zachwytu, jaki wzbudzał. Fakt, że najczęściej jego książki widywałem u ludzi raczej młodych wiekiem i duchem, ewentualnie takich, co wcześniej podkochiwali się w Whartonie  i Carrollu i lubili „fajne książki z domieszką magii”. A ja nie potrafiłem.
Do samej 1Q84 zabierałem się ze cztery razy, może więcej. Czytałem kilka pierwszych stron i zwyczajnie przestawałem czytać. Nie to, że jakoś wybitnie mnie odrzucało. Nie, nic z tych rzeczy. Raczej nie mogłem znaleźć w tych pierwszych stronach punktu zaczepienia, który by sprawił, że zechciałbym z bohaterką podążyć dalej. Bohaterką, bo przecież po raptem dwudziestu stronach można dojść do wniosku, że książka ta ma tylko bohaterkę, która uwikłana jest w szemrane interesy.
Ale pewnego dnia, jako, że jestem zawzięty człowiek i lubię dokańczać książki, które już raz zacząłem, usiadłem i dokończyłem. I okazało się to nad wyraz łatwe i bardzo przyjemne.
Nadal uważam, że nie jest to książka wysokich lotów. Nie jest to też rewelacja, która daje do myślenia albo „robi rewolucję”. Nic z tych rzeczy. To nadal jest wysokiej klasy czytadło, właśnie w stylu Carrolla.
Cóż my tu mamy? Poza oczywistym nawiązaniem do Orwella, które wcale w tekście tak oczywiste nie jest, mamy historię kobiety i mężczyzny. To zawsze są historie o kobietach i mężczyznach, chciałoby się zacytować klasyka. Kobieta, Aomame, jest kimś na kształt mścicielki skrzywdzonych, mężczyzna, Tengo, jest początkującym pisarzem. W jego ręce trafia manuskrypt powieści napisanej przez młodą dziewczynę, on ten manuskrypt poprawia, ktoś inny go wydaje i zaczynają się dziać rzeczy niezwykłe. Drogi bohaterów schodzą się ponownie, bo okazuje się, że znali się wcześniej. Na niebie pojawiają się dwa księżyce, z pyska zdechłej kozy wychodzą Little People, takie przeciwieństwo Wielkiego Brata, i robią Powietrzną Poczwarkę, która natomiast… Ale nie będę zdradzał.
Czasem gdy opowiadam znajomym o jakiejś książce, brzmi to zwyczajnie idiotycznie. Ta książka też brzmi idiotycznie, ale idiotyczna nie jest ani przez moment, czyta się ją bowiem naprawdę znakomicie. Nie wiem, na ile jest to mistrzostwem tłumacza, ale styl powieści jest jasny i klarowny, bez fajerwerków, ale też przyjemnie balansujący na granicy kiczu.
Jest w tej książce odpowiednia dawka zarówno romansu, jak i fantastyki. Jest kilka problemów społecznych i solidna dawka japońskiej obyczajowości z lat 80’, co, moim zdaniem, wypada najciekawiej. Są świetnie skrojeni bohaterowie i logiczna, przemyślana akcja, mimo umiejętnego zacierania granicy pomiędzy fikcją a realnością (oczywiście, fikcją i realnością w świecie powieści). Nie ma niepotrzebnych wtrętów, całość trzyma się kupy bardziej niż rewelacyjnie. I, co najważniejsze, czyta się świetnie.
A jednak jest w Murakamim coś, co sprawia, że po jednej takiej powieści nie mam ochoty na kolejną. Potrzebuję przerwy. I to mnie dziwi, bo nie jest to powieść jakoś wybitnie intensywna albo dająca po synapsach. Zwykłe, lekko zabarwione fantastyką czytadło o dziwnych ludziach. Więc dlaczego, po przeczytaniu tej książki, która na dodatek mi się podobała, mam dość?

Zastanawiam się nad tym i nie umiem odpowiedzieć.

Okładkę postanowiłem zaprezentować zagraniczną. Chyba najładniejsza. 


czwartek, 9 lipca 2015

Zapach miasta po burzy; Olgierd Świerzewski

Polski James Joyce. Tak powiedział o nim Różewicz, gdy Olgierd Świerzewski wygrał jako szesnastolatek konkurs dramaturgiczny. Po takiej pochwale nie pozostaje nic innego, tylko zostać polskim Jamesem Joycem. Któż by o tym nie marzył?
Ale Olgierd wolał coś innego. Rzucił pisanie, choć ledwo je zaczął. Studiował administrację i prawo albo jakiś równie poetycki kierunek studiów. Zajmował się biznesem. Nie pisał.
W trakcie swej drogi życiowej zdarzyło mu się pracować jako doradca dwóch szachowych arcymistrzów: Anatolija Karpowa oraz Garri Kasparowa. Nawet człowiek mylący szachy z szafiarką pewnie słyszał te nazwiska. Choćby dzięki słynnemu pojedynkowi człowiek kontra komputer, gdzie Kasparow przegrał pojedynek z maszyną.
Właśnie, szachy. To słowo klucz to tej książki. Szachy i Rosja. Bo jak szachy to Rosja. U nich to sport narodowy i duma narodowa. Arcymistrz to półbóg, który stąpił na ziemię i zamieszkał w Rosji. Świerzewski opisał szachy w taki sposób, że wszystkie inne wątki schodzą na dalszy plan.
Zasadniczo jest to historia dwóch szachistów: Antonowa i Romancewa. Pierwszy jest narwanym młodzikiem, samozwańczym geniuszem szachowym, drugi mistrzem o ugruntowanej pozycji. Wskutek działań partyjnych i małego oszustwa młodziak zostaje wysłany na konkurs arcymistrzów, gdzie pokonuje aktualnego mistrza świata. Oczywiście, wybucha skandal ale też wybucha kariera Antonowa. Nie trzeba dużo myśleć, by wymyśleć, że odsunięty przez władzę od konkursu Romancew poprzysiągł krwawą, szachową zemstę z wspomnianym już komputerem w tle. Zawiłe dzieje dwójki szachistów na tle jednego z najciekawszych okresów w historii Rosji czyli lat 1979 – 2000 moim zdaniem w zupełności by wystarczyły na pasjonującą lekturę. Ich osobowości są na tyle wyraźne, że wciągają czytelnika. Opisy pojedynków szachowych są smakowite i trzymają w napięciu nawet osoby, które z szachami nie mają zbyt wiele wspólnego. Jednak autorowi to nie wystarczyło.
Musi być miłość. Tak się przedziwnie złożyło, że dwójka szachistów zakocha się w tej samej kobiecie, rosyjskiej aktorce, Tani. Można powiedzieć: typowy trójkąt miłosny gdyby nie fakt, że to jest typowy trójkąt miłosny. Nie mówię, że wątek trójkąta jakoś przeszkadza. Nie, historia ma sens i trzyma się kupy. Bardziej mierzi to, że postać kobieca jest potraktowana trochę jak gadająca dekoracja, której jedynym zadaniem jest wodzić mężczyznę na pokuszenie, być jego aniołem albo diabłem. Postać Tani ma historię, i to całkiem ciekawą (na przykład można się z niej dowiedzieć, że jeden z terrorystów ze Szklanej pułapki był rosyjskim baletmistrzem zbiegłym na zachód) ale brakuje jej głębi. I w moim odczuciu jest jedynie pretekstem do pewnym posunięć (nomen omen) w akcji.
Bo ta skupia się niemal w całości na szachach, na obsesji zwycięstwa i bycia najlepszym. Chorobliwa ambicja jednego z nich doprowadzi do upadku i, jak to zwykle bywa, do cudownego zmartwychwstania i dramatycznego pojedynku o wszystko.
Jest to też powieść na wskroś rosyjska. Nieco rozjechana, egzaltowana i pełna nonszalancko spożywanego alkoholu. Wypełniona rosyjską dumą, szachami, boksem, wódką i pieśniami Wysockiego. Fascynujące jest obserwowanie zmian w Kraju Rad z punktu widzenia nie tyle genialnego szachisty, co młodego człowieka, który kocha, fascynuje się Madonną i lubi sobie strzelić jointa tudzież piwko. Można spojrzeć na Rosję z trochę innej perspektywy niż komunistycznego molocha który niewolił ćwierć Europy przez kilkadziesiąt lat. Z takiej bardziej ludzkiej perspektywy. Fabuła książki przeplata się z prawdziwymi wydarzeniami z tych czasów, w których biorą udział albo bohaterowie albo ktoś im bliski. Razem tworzy to fascynujący portret wielkiego państwa o którym w gruncie rzeczy nie wiemy niemal nic.  
Wśród krytyków, którzy recenzowali tę książkę przewija się jedno słowo: bezczelny. Że debiut to bezczelny bo balansujący gdzieś na cienkiej granicy… no właśnie, czego? Tkliwego romansu? Owszem. Pojedynku dwóch szachistów? Jak najbardziej. Portretu dumnego narodu? Też. Czasem jest przeszarżowane. Chwilami drażnił mnie styl i zbytnia przesada. Trochę jak telenowela. Czasem rozmyte, czasem przerysowane ale zawsze trafiające tam, gdzie trzeba: prosto w serce. I taka jest ta książka. Prosto w serce. Idealny strzał w upalne dni.

Talent Świerzewskiego nie jest talentem oczywistym. Ten „polski James Joyce” w tej książce z pewnością nim nie jest i, moim zdaniem, nawet się do niego nie zbliża, ale jednego nie można mu odmówić: podobnie jak Wielki Maszynista ma niebywały talent, wręcz geniusz, do fascynującego opowiadania w gruncie rzeczy prostych i pozornie nieciekawych historii. A opisy partii szachowych? Gdyby nie fakt, że grywam w miarę regularnie od razu rzuciłbym się, aby zakupić deskę i bierki i przekonać się o co tyle szumu.

Okładka jest brzydka jak dzień, ale cóż? Ważne, że w środku jest lepiej.