środa, 22 lipca 2015

1Q84; Haruki Murakami

Murakamiego długo nie mogłem ugryźć. Ciężko mi było do niego trafić. Jego styl nie przemawiał. Pomysły drażniły, a całość zdawała się być trochę lepszym Coelho. Nie rozumiałem zachwytu, jaki wzbudzał. Fakt, że najczęściej jego książki widywałem u ludzi raczej młodych wiekiem i duchem, ewentualnie takich, co wcześniej podkochiwali się w Whartonie  i Carrollu i lubili „fajne książki z domieszką magii”. A ja nie potrafiłem.
Do samej 1Q84 zabierałem się ze cztery razy, może więcej. Czytałem kilka pierwszych stron i zwyczajnie przestawałem czytać. Nie to, że jakoś wybitnie mnie odrzucało. Nie, nic z tych rzeczy. Raczej nie mogłem znaleźć w tych pierwszych stronach punktu zaczepienia, który by sprawił, że zechciałbym z bohaterką podążyć dalej. Bohaterką, bo przecież po raptem dwudziestu stronach można dojść do wniosku, że książka ta ma tylko bohaterkę, która uwikłana jest w szemrane interesy.
Ale pewnego dnia, jako, że jestem zawzięty człowiek i lubię dokańczać książki, które już raz zacząłem, usiadłem i dokończyłem. I okazało się to nad wyraz łatwe i bardzo przyjemne.
Nadal uważam, że nie jest to książka wysokich lotów. Nie jest to też rewelacja, która daje do myślenia albo „robi rewolucję”. Nic z tych rzeczy. To nadal jest wysokiej klasy czytadło, właśnie w stylu Carrolla.
Cóż my tu mamy? Poza oczywistym nawiązaniem do Orwella, które wcale w tekście tak oczywiste nie jest, mamy historię kobiety i mężczyzny. To zawsze są historie o kobietach i mężczyznach, chciałoby się zacytować klasyka. Kobieta, Aomame, jest kimś na kształt mścicielki skrzywdzonych, mężczyzna, Tengo, jest początkującym pisarzem. W jego ręce trafia manuskrypt powieści napisanej przez młodą dziewczynę, on ten manuskrypt poprawia, ktoś inny go wydaje i zaczynają się dziać rzeczy niezwykłe. Drogi bohaterów schodzą się ponownie, bo okazuje się, że znali się wcześniej. Na niebie pojawiają się dwa księżyce, z pyska zdechłej kozy wychodzą Little People, takie przeciwieństwo Wielkiego Brata, i robią Powietrzną Poczwarkę, która natomiast… Ale nie będę zdradzał.
Czasem gdy opowiadam znajomym o jakiejś książce, brzmi to zwyczajnie idiotycznie. Ta książka też brzmi idiotycznie, ale idiotyczna nie jest ani przez moment, czyta się ją bowiem naprawdę znakomicie. Nie wiem, na ile jest to mistrzostwem tłumacza, ale styl powieści jest jasny i klarowny, bez fajerwerków, ale też przyjemnie balansujący na granicy kiczu.
Jest w tej książce odpowiednia dawka zarówno romansu, jak i fantastyki. Jest kilka problemów społecznych i solidna dawka japońskiej obyczajowości z lat 80’, co, moim zdaniem, wypada najciekawiej. Są świetnie skrojeni bohaterowie i logiczna, przemyślana akcja, mimo umiejętnego zacierania granicy pomiędzy fikcją a realnością (oczywiście, fikcją i realnością w świecie powieści). Nie ma niepotrzebnych wtrętów, całość trzyma się kupy bardziej niż rewelacyjnie. I, co najważniejsze, czyta się świetnie.
A jednak jest w Murakamim coś, co sprawia, że po jednej takiej powieści nie mam ochoty na kolejną. Potrzebuję przerwy. I to mnie dziwi, bo nie jest to powieść jakoś wybitnie intensywna albo dająca po synapsach. Zwykłe, lekko zabarwione fantastyką czytadło o dziwnych ludziach. Więc dlaczego, po przeczytaniu tej książki, która na dodatek mi się podobała, mam dość?

Zastanawiam się nad tym i nie umiem odpowiedzieć.

Okładkę postanowiłem zaprezentować zagraniczną. Chyba najładniejsza. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz