Murakamiego długo nie mogłem ugryźć. Ciężko mi było do niego trafić. Jego
styl nie przemawiał. Pomysły drażniły, a całość zdawała się być trochę lepszym
Coelho. Nie rozumiałem zachwytu, jaki wzbudzał. Fakt, że najczęściej jego
książki widywałem u ludzi raczej młodych wiekiem i duchem, ewentualnie takich,
co wcześniej podkochiwali się w Whartonie
i Carrollu i lubili „fajne książki z domieszką magii”. A ja nie
potrafiłem.
Do samej 1Q84 zabierałem się
ze cztery razy, może więcej. Czytałem kilka pierwszych stron i zwyczajnie
przestawałem czytać. Nie to, że jakoś wybitnie mnie odrzucało. Nie, nic z tych
rzeczy. Raczej nie mogłem znaleźć w tych pierwszych stronach punktu
zaczepienia, który by sprawił, że zechciałbym z bohaterką podążyć dalej. Bohaterką,
bo przecież po raptem dwudziestu stronach można dojść do wniosku, że książka ta
ma tylko bohaterkę, która uwikłana jest w szemrane interesy.
Ale pewnego dnia, jako, że jestem zawzięty człowiek i lubię dokańczać
książki, które już raz zacząłem, usiadłem i dokończyłem. I okazało się to nad
wyraz łatwe i bardzo przyjemne.
Nadal uważam, że nie jest to książka wysokich lotów. Nie jest to też
rewelacja, która daje do myślenia albo „robi rewolucję”. Nic z tych rzeczy. To
nadal jest wysokiej klasy czytadło, właśnie w stylu Carrolla.
Cóż my tu mamy? Poza oczywistym nawiązaniem do Orwella, które wcale w
tekście tak oczywiste nie jest, mamy historię kobiety i mężczyzny. To zawsze są
historie o kobietach i mężczyznach, chciałoby się zacytować klasyka. Kobieta,
Aomame, jest kimś na kształt mścicielki skrzywdzonych, mężczyzna, Tengo, jest
początkującym pisarzem. W jego ręce trafia manuskrypt powieści napisanej przez
młodą dziewczynę, on ten manuskrypt poprawia, ktoś inny go wydaje i zaczynają
się dziać rzeczy niezwykłe. Drogi bohaterów schodzą się ponownie, bo okazuje
się, że znali się wcześniej. Na niebie pojawiają się dwa księżyce, z pyska
zdechłej kozy wychodzą Little People, takie przeciwieństwo Wielkiego Brata, i
robią Powietrzną Poczwarkę, która natomiast… Ale nie będę zdradzał.
Czasem gdy opowiadam znajomym o jakiejś książce, brzmi to zwyczajnie
idiotycznie. Ta książka też brzmi idiotycznie, ale idiotyczna nie jest ani
przez moment, czyta się ją bowiem naprawdę znakomicie. Nie wiem, na ile jest to
mistrzostwem tłumacza, ale styl powieści jest jasny i klarowny, bez
fajerwerków, ale też przyjemnie balansujący na granicy kiczu.
Jest w tej książce odpowiednia dawka zarówno romansu, jak i
fantastyki. Jest kilka problemów społecznych i solidna dawka japońskiej
obyczajowości z lat 80’, co, moim zdaniem, wypada najciekawiej. Są świetnie
skrojeni bohaterowie i logiczna, przemyślana akcja, mimo umiejętnego zacierania
granicy pomiędzy fikcją a realnością (oczywiście, fikcją i realnością w świecie
powieści). Nie ma niepotrzebnych wtrętów, całość trzyma się kupy bardziej niż
rewelacyjnie. I, co najważniejsze, czyta się świetnie.
A jednak jest w Murakamim coś, co sprawia, że po jednej takiej
powieści nie mam ochoty na kolejną. Potrzebuję przerwy. I to mnie dziwi, bo nie
jest to powieść jakoś wybitnie intensywna albo dająca po synapsach. Zwykłe,
lekko zabarwione fantastyką czytadło o dziwnych ludziach. Więc dlaczego, po
przeczytaniu tej książki, która na dodatek mi się podobała, mam dość?
Zastanawiam się nad tym i nie umiem odpowiedzieć.
Okładkę postanowiłem zaprezentować zagraniczną. Chyba najładniejsza.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz