czwartek, 9 lipca 2015

Zapach miasta po burzy; Olgierd Świerzewski

Polski James Joyce. Tak powiedział o nim Różewicz, gdy Olgierd Świerzewski wygrał jako szesnastolatek konkurs dramaturgiczny. Po takiej pochwale nie pozostaje nic innego, tylko zostać polskim Jamesem Joycem. Któż by o tym nie marzył?
Ale Olgierd wolał coś innego. Rzucił pisanie, choć ledwo je zaczął. Studiował administrację i prawo albo jakiś równie poetycki kierunek studiów. Zajmował się biznesem. Nie pisał.
W trakcie swej drogi życiowej zdarzyło mu się pracować jako doradca dwóch szachowych arcymistrzów: Anatolija Karpowa oraz Garri Kasparowa. Nawet człowiek mylący szachy z szafiarką pewnie słyszał te nazwiska. Choćby dzięki słynnemu pojedynkowi człowiek kontra komputer, gdzie Kasparow przegrał pojedynek z maszyną.
Właśnie, szachy. To słowo klucz to tej książki. Szachy i Rosja. Bo jak szachy to Rosja. U nich to sport narodowy i duma narodowa. Arcymistrz to półbóg, który stąpił na ziemię i zamieszkał w Rosji. Świerzewski opisał szachy w taki sposób, że wszystkie inne wątki schodzą na dalszy plan.
Zasadniczo jest to historia dwóch szachistów: Antonowa i Romancewa. Pierwszy jest narwanym młodzikiem, samozwańczym geniuszem szachowym, drugi mistrzem o ugruntowanej pozycji. Wskutek działań partyjnych i małego oszustwa młodziak zostaje wysłany na konkurs arcymistrzów, gdzie pokonuje aktualnego mistrza świata. Oczywiście, wybucha skandal ale też wybucha kariera Antonowa. Nie trzeba dużo myśleć, by wymyśleć, że odsunięty przez władzę od konkursu Romancew poprzysiągł krwawą, szachową zemstę z wspomnianym już komputerem w tle. Zawiłe dzieje dwójki szachistów na tle jednego z najciekawszych okresów w historii Rosji czyli lat 1979 – 2000 moim zdaniem w zupełności by wystarczyły na pasjonującą lekturę. Ich osobowości są na tyle wyraźne, że wciągają czytelnika. Opisy pojedynków szachowych są smakowite i trzymają w napięciu nawet osoby, które z szachami nie mają zbyt wiele wspólnego. Jednak autorowi to nie wystarczyło.
Musi być miłość. Tak się przedziwnie złożyło, że dwójka szachistów zakocha się w tej samej kobiecie, rosyjskiej aktorce, Tani. Można powiedzieć: typowy trójkąt miłosny gdyby nie fakt, że to jest typowy trójkąt miłosny. Nie mówię, że wątek trójkąta jakoś przeszkadza. Nie, historia ma sens i trzyma się kupy. Bardziej mierzi to, że postać kobieca jest potraktowana trochę jak gadająca dekoracja, której jedynym zadaniem jest wodzić mężczyznę na pokuszenie, być jego aniołem albo diabłem. Postać Tani ma historię, i to całkiem ciekawą (na przykład można się z niej dowiedzieć, że jeden z terrorystów ze Szklanej pułapki był rosyjskim baletmistrzem zbiegłym na zachód) ale brakuje jej głębi. I w moim odczuciu jest jedynie pretekstem do pewnym posunięć (nomen omen) w akcji.
Bo ta skupia się niemal w całości na szachach, na obsesji zwycięstwa i bycia najlepszym. Chorobliwa ambicja jednego z nich doprowadzi do upadku i, jak to zwykle bywa, do cudownego zmartwychwstania i dramatycznego pojedynku o wszystko.
Jest to też powieść na wskroś rosyjska. Nieco rozjechana, egzaltowana i pełna nonszalancko spożywanego alkoholu. Wypełniona rosyjską dumą, szachami, boksem, wódką i pieśniami Wysockiego. Fascynujące jest obserwowanie zmian w Kraju Rad z punktu widzenia nie tyle genialnego szachisty, co młodego człowieka, który kocha, fascynuje się Madonną i lubi sobie strzelić jointa tudzież piwko. Można spojrzeć na Rosję z trochę innej perspektywy niż komunistycznego molocha który niewolił ćwierć Europy przez kilkadziesiąt lat. Z takiej bardziej ludzkiej perspektywy. Fabuła książki przeplata się z prawdziwymi wydarzeniami z tych czasów, w których biorą udział albo bohaterowie albo ktoś im bliski. Razem tworzy to fascynujący portret wielkiego państwa o którym w gruncie rzeczy nie wiemy niemal nic.  
Wśród krytyków, którzy recenzowali tę książkę przewija się jedno słowo: bezczelny. Że debiut to bezczelny bo balansujący gdzieś na cienkiej granicy… no właśnie, czego? Tkliwego romansu? Owszem. Pojedynku dwóch szachistów? Jak najbardziej. Portretu dumnego narodu? Też. Czasem jest przeszarżowane. Chwilami drażnił mnie styl i zbytnia przesada. Trochę jak telenowela. Czasem rozmyte, czasem przerysowane ale zawsze trafiające tam, gdzie trzeba: prosto w serce. I taka jest ta książka. Prosto w serce. Idealny strzał w upalne dni.

Talent Świerzewskiego nie jest talentem oczywistym. Ten „polski James Joyce” w tej książce z pewnością nim nie jest i, moim zdaniem, nawet się do niego nie zbliża, ale jednego nie można mu odmówić: podobnie jak Wielki Maszynista ma niebywały talent, wręcz geniusz, do fascynującego opowiadania w gruncie rzeczy prostych i pozornie nieciekawych historii. A opisy partii szachowych? Gdyby nie fakt, że grywam w miarę regularnie od razu rzuciłbym się, aby zakupić deskę i bierki i przekonać się o co tyle szumu.

Okładka jest brzydka jak dzień, ale cóż? Ważne, że w środku jest lepiej. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz