środa, 23 września 2015

Pieśń krwi; Greg Bear

Jakoś tak się utarło, że myślimy o sobie jak o skończonych, doskonałych formach życia, które nie podlegają już żadnym zmianom. Proces ewolucji zakończony, jesteśmy chodzącą doskonałością.
Oraz jednością. No bo kto zastanawia się nad sekretnym życiem swoich własnych komórek? Jesteśmy przecież jednym organizmem. Pojedyncza komórka to bezbarwny budulec, cegiełka, a tylko szaleniec przypisuje cegłom jakąkolwiek autonomię. A tymczasem każda komórka to oddzielny organizm. Nosi w sobie pełen zapis genetyczny nas, ludzi. No właśnie, nas? Czy może swój własny, a my jesteśmy tylko wielką maszyną mającą na celu chronić ten zapis, chronić pojedynczą komórkę?
No i lubimy myśleć, że inteligencja równa się wielkość. Zastanawiamy się jakie tajemnice kryje dziewięć kilogramów mózgu kaszalota, a nieco mniej zastanawiamy się nad potencjałem małej, sprytnej ośmiornicy. Albo mrówczej kolonii. Tymczasem sama natura skrywa przed nami zapewne jeszcze większe i bardziej zaskakujące tajemnice.
Greg Bear napisał książkę o tym, co by było, gdyby pojedyncze komórki zyskały świadomość w wyniku eksperymentów biologów i zechciały zyskać trochę wolności. Oraz mieć własny… hmmm… świat.
Zaczyna się tak, że pewien genialny, ale nieco antypatyczny biolog prowadzi nie do końca legalne badania nad komórkami. Przez to zostaje zwolniony z pracy, a nie chcąc tracić wyników swoich badań, wykrada stworzone przez siebie komórki. Robi to w najprostszy sposób: wstrzykuje je sobie. Początkowo komórki zaczynają zmieniać jego ciało: staje się zdrowszy, silniejszy i sprawniejszy seksualnie. Trochę przypomina Muchę? Trochę tak, ale zakończenie jest inne. O ile Mucha skupia się na jednostce, tu mamy cały wszechświat. Tym wszechświatem jest ów biolog, w którego ciele zaczyna kwitnąć inne, nieznane inteligentne życie, które szybko nabiera świadomości istnienia innych wszechświatów, czyli ludzi. I owo nieznane życie chce ludziom pomóc.  
Co ciekawe, książka zdaje się nie traktować o zagrożeniach wobec eksperymentów genetycznych i biologicznych, pomimo, iż dla większości postaci w książce nie kończy się zbyt dobrze, to jednak ogólna wymowa jest raczej taka, że każde inteligentne życie, jakie napotkamy na swej drodze zasługuje na szansę. Tym bardziej, że owe „inteligentne komórki” nie są wcale złe. Owszem, mają swoje cele, które są diametralnie inne od celów ludzi, ale autor nawet przez chwilę nie daje odczuć, że dzieje się jakaś wielka krzywda. Raczej wielka zmiana.
To, co opowiadane tak skrótowo wydaje się nieco bezsensowne, zostało przedstawione w sposób mistrzowski. Ta książka, będąca rozwinięciem opowiadania, ma w sobie wszystko, co powinna mieć doskonała powieść sci fi: porządne, naukowe uzasadnienie, czysty, niemal sterylny język oraz solidnie nakreślone postaci. Do tego napisana w sposób tak wciągający, że dosłownie nie sposób się od książki oderwać.
Jedyną rzeczą, do jakiej mogę się czepić, to liniowość. Nie ma co liczyć na niepokojące zwroty akcji, choć sama tematyka jest fascynująca na swój sposób, więc chyba nie jest to zbyt wielka wada.
Dziś więc krótko: jedna z tych książek, którą wypada znać.




poniedziałek, 7 września 2015

Genesis; Bernard Beckett

Antyutopia. Nie przepadam za tym tematem. Wolę klasyczną apokalipsę, jeśli mam być szczery. Ale ta książka zwabiła mnie do siebie rzekomo innowacyjnym podejściem do sztucznej inteligencji, a to już temat, który uwielbiam.
Przede wszystkim należy powiedzieć, że forma książki to wzbogacony o wtręty przeżyć osobistych stenogram rozmów, jakie prowadzi bohaterka powieści i tajemnicza komisja egzaminacyjna tajemniczej Akademii, przed jaką staje. Rzecz dzieje się w przyszłości, na wyspie, która kiedyś była Nową Zelandią. Świat jest po tajemniczej wojnie, w której duża część ludzkości wyginęła. Na Nowej Zelandii utworzona została Akademia na wzór platoński. Ideał. Ludzie w niej podlegają tak ścisłym regulacjom, że rychło okazuje się, że ów raj nie jest wcale taki kolorowy. Wyspa otoczona jest wielkim murem. Za murem żyją ludzie, biedni, którzy próbują na prymitywnych łodziach dostać się za mur. Każdy, kto choć zbliży się do muru, jest natychmiast zabijany. Ale jeden huncwot wyłamuje się i ratuje młodą kobietę, która na niewielkiej łodzi dobiła do muru. Ukrywa ją, ale sprawa wychodzi na jaw. Bohater zostaje schwytany i ukarany.
O tym tajemniczym bohaterze zdaje egzamin młodziutka dziewczyna, Anaksymandra, wiele lat później. Chce wstąpić do Akademii. Chce bronić idealnego społeczeństwa opartego na platońskich ideałach.
Słuchając jej egzaminu dowiadujemy się, że ów bohater o wdzięcznym imieniu Adam, jako karę dostał przymus nauki robota, eksperymentalnej sztucznej inteligencji o kuriozalnym wyglądzie pudła na gąsienicach i głowie orangutana. Szybko między nimi (między Adamem i robotem) wytwarza się specyficzna relacja zakończona pewnym spiskiem, którego szczegóły to już sobie doczytacie.
Książka ta niebezpiecznie balansuje na granicy tego, co można nazwać „literaturą młodzieżową”. Nie tylko ze względu na bohaterkę, która ma czternaście lat. I nie tylko ze względu na postać buntownika Adama, który lat ma siedemnaście. I nie tylko ze względu na pewne, ale bardzo delikatne, podobieństwa do Dawcy (co pewnie bardziej jest znane jako film Dawca pamięci, którego nic nie było w stanie uratować). Bardziej przez to, że sama forma utopii jest wyłożona tak łopatologicznie, że aż boli. Natomiast to, co w tej książce jest naprawdę wartościowe, to relacja człowiek – maszyna, SI już na tyle zaawansowane, że może knuć spiski i szantażować naszego bohatera. I jest to inteligencja o lata świetlne odległa od kostycznego HAL – a 9000.
Pozornie książka rozgrywa się tylko na tym jednym polu. Młoda dziewczyna zdaje egzamin i przez jej wypowiedzi poznajemy historię tajemniczej Akademii jak i całej utopii, w której żyje. Poznajemy historię Adama i jego relacji z robotem. Ten sprytny zabieg pozwala na odwrócenie uwagi czytelnika do tego stopnia, że zakończenie jest prawdziwym strzałem między oczy. Choć, nie bez pewnych niedociągnięć: kilka naprawdę niewielkich nieścisłości, które w niczym nie przeszkadzają. Ot, szczegóły!
Ale fajne jest to, że książka w prosty sposób stara się zadać kilka niewygodnych pytań. Czy naukowcy słusznie przestrzegają przed wynalezieniem SI? Czy faktycznie nie dojdzie do tego, że zaawansowana sztuczna inteligencja uzna życie organiczne za nic nie warte, niższe i godne jedynie zniszczenia? Jesteśmy lata świetlne od Matrixa i jego wizji organicznych, ludzkich bateryjek. Wracamy do starej, dobrej szkoły, że roboty zwyczajnie ludzkość zamiotą pod dywan. I o ile kiedyś jeszcze rządził etos wojownika broniącego opartych na węglu istot, o tyle teraz coraz częściej pojawia się głos, że być może ewolucja wręcz nakazuje nam zniknąć, gdy pojawia się silniejszy, lepszy i inteligentniejszy byt. Taki, który przede wszystkim jest pozbawiony wad moralności, religii i współczucia. Pozbawiony jest ułomności organicznego ciała, podatnego na bakterie, wirusy i ogólną śmierć. Zwyczajnie lepszy i potężniejszy. Czy my – ludzkość – nie powinniśmy potulnie usunąć się w cień przed silniejszym, jak zrobili to Indianie w Amerykach?
Podobają mi się też próby wyobrażenia sobie, jak by mogło wyglądać takie zwyczajne, codzienne życie takich „sztucznych inteligencji”. Jak skonstruowały by sobie świat, skoro wszystko, dosłownie wszystko, co znają, pochodzi od ich organicznych przodków? Zastanawialiście się kiedyś nad tym? Albo czy zastanawialiście się, jakby wyglądała moralność i religia, gdyby nagle ludziom nie były potrzebne ciała? Uważacie, że tak samo, jak do tej pory? Myślę, że każdy jeden aspekt naszej cywilizacji wymagał by całkowitego przewartościowania. Taki Matrix, wbrew pozorom, nie jest ponurą wizją. Ludzie tam przynajmniej jeszcze istnieją.



środa, 2 września 2015

Piąta fala; Rick Yancey

Inwazja kosmitów na Ziemię. Miodny temat, ale przewałkowany tak intensywnie, że ciężko tu stworzyć coś nowego i świeżego. Ale bardziej, niż przebieg samej inwazji ciekawiła mnie wizja obcych. W tej materii to dopiero jest ciężko. Konkurencja postawiła poprzeczkę wysoko, popkultura ma swoje archetypy i nienaruszalne świętości. Sama idea "pierwszego kontaktu" to jedna z najbardziej fascynujących idei jaka istnieje w literaturze, nie tylko sci fi. Pisarze mają naprawdę wielkie pole do popisu.
A Rick Yancey ma to wszystko gdzieś.
Natknąłem się na tę książkę szukając czegoś świeżego. Przeczytałem kilka pochwalnych recenzji, zaopatrzyłem się w książkę i z wielkimi nadziejami ruszyłem w podróż. Lubię te tematy: ziemia zniszczona przez obcych, ludzie walczą o przetrwanie, zamiary przybyszów są nieznane, przetrzebiona ludzkość się jednoczy i tak dalej, i tak dalej. Tematyka o  niewyczerpalnej ilości kombinacji.
Ale Rick Yancey ma to wszystko w dupie.
Przeczytałem wcześniej tegoż autora całkiem ciekawą i zmyślną książkę Monstrumolog. Sprawna warsztatowo, ciekawa i przyjemna. Pomyślałem sobie, że Piąta fala da przynajmniej to samo.
Tak ogólnie rzecz biorąc jest to rzecz plasująca się gdzieś pomiędzy Hunger games a sagą Zmierzch. Ze wskazaniem na Zmierzch. Ta książka robi kosmitom to, co Zmierzch zrobił wampirom (taką recenzję też spotkałem na zagranicznych stronach). Ale jeśli ktokolwiek z was był na tyle odważny, że przeczytał Intruza tej pani od wampirów, będzie miał wyobrażenie o tym, co tu może się dziać.
To naprawdę nie jest nic więcej, niż romansidło dla nastolatków ubrane w płaszczyk sci fi. I to niezbyt wysokich lotów, pełne logicznych dziur i nieścisłości od których momentami bolą zęby. Sami kosmici… Cóż… Może nie będę zdradzał tej fascynującej i głębokiej prawdy, jaką objawia nam autor, który najwyraźniej o jeden raz z dużo przeczytał Kontakt i o jeden raz za mocno wczuł się w Dzień niepodległości, aż wszystko mu się pomieszało. A najgorsze są te dualizmy. Trochę jestem człowiekiem, i trochę nie jestem. Trochę jestem nieśmiertelny, ale trochę nie jestem. Trochę cię kocham, ale trochę nie, a ogólnie to ty tego nie zrozumiesz. I tak przez całą książkę. Naprawdę, po stu stronach zaczynam kibicować kosmitom niszczącym ludzkość. Może o to autorowi chodziło?
Same postacie do sztampa, że szkoda gadać. Nastolatka z kompleksami. Tajemniczy przystojniak z zadbanymi dłońmi w chacie pośrodku lasu. Szkolny lowelas, który przeszedł szkołę życia. I młodszy braciszek ratowany przez wszystkich naraz. Naprawdę, po trzystu stronach to jedyne, co mogę powiedzieć o postaciach z którymi spędziłem koniec świata!
Ale żeby nie było, że się tylko znęcam i pastwię. Jest w tej książce kilka plusów. Na pewno czyta się błyskawicznie. Na pewno czyta się lekko. Sam pomysł ma potencjał, ma coś intrygującego. To coś zostało co prawda koncertowo skopane i zaklejone ckliwościami, ale coś w tym jest. Gdzieś, zakopane głęboko. Nie wiem jeszcze, co to jest. Jakiś niepokój, może brud. Coś, co daje nadzieję na drugi tom i trzeci, który w drodze. I film, który też w drodze, po którym nie spodziewam się absolutnie niczego pozytywnego.
Musicie pamiętać, zanim sięgnięcie po tę pozycję: to książka dla nastolatków, o nastolatkach i napisana przez dobiegającego sześćdziesiątki nastolatka, który wcześniej pisał raczej mroczne fantasy. Naprawdę, nie znajdziecie tam nic więcej. Przyjemna, momentami intrygująca, ale w ogólnym rozrachunku mocno rozczarowująca.  
A najbardziej wzruszającym momentem powieści jest historia z posłowia, gdzie autor pisze, że podczas pisania książki zdechł mu pies.