środa, 2 września 2015

Piąta fala; Rick Yancey

Inwazja kosmitów na Ziemię. Miodny temat, ale przewałkowany tak intensywnie, że ciężko tu stworzyć coś nowego i świeżego. Ale bardziej, niż przebieg samej inwazji ciekawiła mnie wizja obcych. W tej materii to dopiero jest ciężko. Konkurencja postawiła poprzeczkę wysoko, popkultura ma swoje archetypy i nienaruszalne świętości. Sama idea "pierwszego kontaktu" to jedna z najbardziej fascynujących idei jaka istnieje w literaturze, nie tylko sci fi. Pisarze mają naprawdę wielkie pole do popisu.
A Rick Yancey ma to wszystko gdzieś.
Natknąłem się na tę książkę szukając czegoś świeżego. Przeczytałem kilka pochwalnych recenzji, zaopatrzyłem się w książkę i z wielkimi nadziejami ruszyłem w podróż. Lubię te tematy: ziemia zniszczona przez obcych, ludzie walczą o przetrwanie, zamiary przybyszów są nieznane, przetrzebiona ludzkość się jednoczy i tak dalej, i tak dalej. Tematyka o  niewyczerpalnej ilości kombinacji.
Ale Rick Yancey ma to wszystko w dupie.
Przeczytałem wcześniej tegoż autora całkiem ciekawą i zmyślną książkę Monstrumolog. Sprawna warsztatowo, ciekawa i przyjemna. Pomyślałem sobie, że Piąta fala da przynajmniej to samo.
Tak ogólnie rzecz biorąc jest to rzecz plasująca się gdzieś pomiędzy Hunger games a sagą Zmierzch. Ze wskazaniem na Zmierzch. Ta książka robi kosmitom to, co Zmierzch zrobił wampirom (taką recenzję też spotkałem na zagranicznych stronach). Ale jeśli ktokolwiek z was był na tyle odważny, że przeczytał Intruza tej pani od wampirów, będzie miał wyobrażenie o tym, co tu może się dziać.
To naprawdę nie jest nic więcej, niż romansidło dla nastolatków ubrane w płaszczyk sci fi. I to niezbyt wysokich lotów, pełne logicznych dziur i nieścisłości od których momentami bolą zęby. Sami kosmici… Cóż… Może nie będę zdradzał tej fascynującej i głębokiej prawdy, jaką objawia nam autor, który najwyraźniej o jeden raz z dużo przeczytał Kontakt i o jeden raz za mocno wczuł się w Dzień niepodległości, aż wszystko mu się pomieszało. A najgorsze są te dualizmy. Trochę jestem człowiekiem, i trochę nie jestem. Trochę jestem nieśmiertelny, ale trochę nie jestem. Trochę cię kocham, ale trochę nie, a ogólnie to ty tego nie zrozumiesz. I tak przez całą książkę. Naprawdę, po stu stronach zaczynam kibicować kosmitom niszczącym ludzkość. Może o to autorowi chodziło?
Same postacie do sztampa, że szkoda gadać. Nastolatka z kompleksami. Tajemniczy przystojniak z zadbanymi dłońmi w chacie pośrodku lasu. Szkolny lowelas, który przeszedł szkołę życia. I młodszy braciszek ratowany przez wszystkich naraz. Naprawdę, po trzystu stronach to jedyne, co mogę powiedzieć o postaciach z którymi spędziłem koniec świata!
Ale żeby nie było, że się tylko znęcam i pastwię. Jest w tej książce kilka plusów. Na pewno czyta się błyskawicznie. Na pewno czyta się lekko. Sam pomysł ma potencjał, ma coś intrygującego. To coś zostało co prawda koncertowo skopane i zaklejone ckliwościami, ale coś w tym jest. Gdzieś, zakopane głęboko. Nie wiem jeszcze, co to jest. Jakiś niepokój, może brud. Coś, co daje nadzieję na drugi tom i trzeci, który w drodze. I film, który też w drodze, po którym nie spodziewam się absolutnie niczego pozytywnego.
Musicie pamiętać, zanim sięgnięcie po tę pozycję: to książka dla nastolatków, o nastolatkach i napisana przez dobiegającego sześćdziesiątki nastolatka, który wcześniej pisał raczej mroczne fantasy. Naprawdę, nie znajdziecie tam nic więcej. Przyjemna, momentami intrygująca, ale w ogólnym rozrachunku mocno rozczarowująca.  
A najbardziej wzruszającym momentem powieści jest historia z posłowia, gdzie autor pisze, że podczas pisania książki zdechł mu pies.  




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz