poniedziałek, 7 września 2015

Genesis; Bernard Beckett

Antyutopia. Nie przepadam za tym tematem. Wolę klasyczną apokalipsę, jeśli mam być szczery. Ale ta książka zwabiła mnie do siebie rzekomo innowacyjnym podejściem do sztucznej inteligencji, a to już temat, który uwielbiam.
Przede wszystkim należy powiedzieć, że forma książki to wzbogacony o wtręty przeżyć osobistych stenogram rozmów, jakie prowadzi bohaterka powieści i tajemnicza komisja egzaminacyjna tajemniczej Akademii, przed jaką staje. Rzecz dzieje się w przyszłości, na wyspie, która kiedyś była Nową Zelandią. Świat jest po tajemniczej wojnie, w której duża część ludzkości wyginęła. Na Nowej Zelandii utworzona została Akademia na wzór platoński. Ideał. Ludzie w niej podlegają tak ścisłym regulacjom, że rychło okazuje się, że ów raj nie jest wcale taki kolorowy. Wyspa otoczona jest wielkim murem. Za murem żyją ludzie, biedni, którzy próbują na prymitywnych łodziach dostać się za mur. Każdy, kto choć zbliży się do muru, jest natychmiast zabijany. Ale jeden huncwot wyłamuje się i ratuje młodą kobietę, która na niewielkiej łodzi dobiła do muru. Ukrywa ją, ale sprawa wychodzi na jaw. Bohater zostaje schwytany i ukarany.
O tym tajemniczym bohaterze zdaje egzamin młodziutka dziewczyna, Anaksymandra, wiele lat później. Chce wstąpić do Akademii. Chce bronić idealnego społeczeństwa opartego na platońskich ideałach.
Słuchając jej egzaminu dowiadujemy się, że ów bohater o wdzięcznym imieniu Adam, jako karę dostał przymus nauki robota, eksperymentalnej sztucznej inteligencji o kuriozalnym wyglądzie pudła na gąsienicach i głowie orangutana. Szybko między nimi (między Adamem i robotem) wytwarza się specyficzna relacja zakończona pewnym spiskiem, którego szczegóły to już sobie doczytacie.
Książka ta niebezpiecznie balansuje na granicy tego, co można nazwać „literaturą młodzieżową”. Nie tylko ze względu na bohaterkę, która ma czternaście lat. I nie tylko ze względu na postać buntownika Adama, który lat ma siedemnaście. I nie tylko ze względu na pewne, ale bardzo delikatne, podobieństwa do Dawcy (co pewnie bardziej jest znane jako film Dawca pamięci, którego nic nie było w stanie uratować). Bardziej przez to, że sama forma utopii jest wyłożona tak łopatologicznie, że aż boli. Natomiast to, co w tej książce jest naprawdę wartościowe, to relacja człowiek – maszyna, SI już na tyle zaawansowane, że może knuć spiski i szantażować naszego bohatera. I jest to inteligencja o lata świetlne odległa od kostycznego HAL – a 9000.
Pozornie książka rozgrywa się tylko na tym jednym polu. Młoda dziewczyna zdaje egzamin i przez jej wypowiedzi poznajemy historię tajemniczej Akademii jak i całej utopii, w której żyje. Poznajemy historię Adama i jego relacji z robotem. Ten sprytny zabieg pozwala na odwrócenie uwagi czytelnika do tego stopnia, że zakończenie jest prawdziwym strzałem między oczy. Choć, nie bez pewnych niedociągnięć: kilka naprawdę niewielkich nieścisłości, które w niczym nie przeszkadzają. Ot, szczegóły!
Ale fajne jest to, że książka w prosty sposób stara się zadać kilka niewygodnych pytań. Czy naukowcy słusznie przestrzegają przed wynalezieniem SI? Czy faktycznie nie dojdzie do tego, że zaawansowana sztuczna inteligencja uzna życie organiczne za nic nie warte, niższe i godne jedynie zniszczenia? Jesteśmy lata świetlne od Matrixa i jego wizji organicznych, ludzkich bateryjek. Wracamy do starej, dobrej szkoły, że roboty zwyczajnie ludzkość zamiotą pod dywan. I o ile kiedyś jeszcze rządził etos wojownika broniącego opartych na węglu istot, o tyle teraz coraz częściej pojawia się głos, że być może ewolucja wręcz nakazuje nam zniknąć, gdy pojawia się silniejszy, lepszy i inteligentniejszy byt. Taki, który przede wszystkim jest pozbawiony wad moralności, religii i współczucia. Pozbawiony jest ułomności organicznego ciała, podatnego na bakterie, wirusy i ogólną śmierć. Zwyczajnie lepszy i potężniejszy. Czy my – ludzkość – nie powinniśmy potulnie usunąć się w cień przed silniejszym, jak zrobili to Indianie w Amerykach?
Podobają mi się też próby wyobrażenia sobie, jak by mogło wyglądać takie zwyczajne, codzienne życie takich „sztucznych inteligencji”. Jak skonstruowały by sobie świat, skoro wszystko, dosłownie wszystko, co znają, pochodzi od ich organicznych przodków? Zastanawialiście się kiedyś nad tym? Albo czy zastanawialiście się, jakby wyglądała moralność i religia, gdyby nagle ludziom nie były potrzebne ciała? Uważacie, że tak samo, jak do tej pory? Myślę, że każdy jeden aspekt naszej cywilizacji wymagał by całkowitego przewartościowania. Taki Matrix, wbrew pozorom, nie jest ponurą wizją. Ludzie tam przynajmniej jeszcze istnieją.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz