wtorek, 22 marca 2016

Przekleństwa niewinności; Jeffrey Eugenides

Są takie książki, których nie można zapomnieć. Niepozorne, oszczędne w formie i zdaniach, jakie sączą się z ich kart, niespieszne w narracji. Pozornie nic nie znaczące. Ale odłożone jątrzą myśli na podobieństwo nieznośnych kropel wody. W hałasie codzienności łatwo o nich zapomnieć, ale w ciszy wracają. Jak duchy, albo jak wyrzuty sumienia. 
Przekleństwa niewinności to właśnie taka powieść. Subtelna, delikatna i zwiewna, która kryje w sobie ponury, tragiczny rdzeń samobójstwa pięciu córek pewnego zwykłego małżeństwa z przedmieść Grosse Pointe w stanie Michigan. Autor niemal od razu odkrywa przed nami wszystkie karty, nie bawiąc się w zagadki i niedopowiedzenia: w domu państwa Lisbon pięć córek popełnia samobójstwo. Naprawdę, wiedza o tym na samym wstępie dodaje książce niezwykłej siły przekazu, siły i jednoczesnej bezsilności, gdy obserwujemy nieporadne działania bohaterów. Najpierw zabija się najmłodsza Cecilia. Podcina sobie żyły, ale zostaje uratowana by kilka tygodni później wyskoczyć z okna i nadziać się na żelazny płot. Rodzice stopniowo izolują pozostałe córki od całego świata, a odizolowane stają się postaciami niemal mitologicznymi w oczach nastolatków, zwłaszcza chłopców, którzy za wszelką cenę starają się do owych mitycznych stworzeń dotrzeć. Od pierwszych stron jednak wiemy, że te starania są bezskuteczne: pozostałe córki żyją otoczone nimbem śmierci swojej siostry i same też dążą do zagłady. 
Obserwujemy je i jej rodzinę oczami nastolatków, zadurzonych w siostrach chłopców z sąsiedztwa i szkoły, którzy jak to zakochani chłopcy - widzą w dziewczynach trochę boginie, trochę demony, a najbardziej cielesne i ciepłe istoty z innego wszechświata. Chłopcy gubią się we własnych uczuciach, popełniają błędy próbując ratować pozostałe przy życiu siostry poprzez organizowanie zabaw czy ucieczek z domu, ale my, czytelnicy, wiemy, że nie ma to żadnych szans. Siostry umarły już dawno. Ich fizyczna śmierć w gruncie rzeczy niczego nie zmienia. Może tylko daje znak, że to już koniec marzeń. 
Piękna książka. Piękna tym bardziej, że napisana subtelnie, niemal poetycko, a mimo wszystko przytłaczająca i ponura. I okrutna, ale takim dziecięcym okrucieństwem, które często ze swego okrucieństwa nie zdaje sobie sprawy. Debiut Jeffreya Eugenidesa, choć słabszy warsztatowo od jego późniejszych książek, wciąż wydaje mi się najmocniejszą i najszczerszą jego powieścią. 

Notka na marginesie: temu, kto przetłumaczył tak fenomenalny tytuł jakim jest The Virgin Suicides na to banalne Przekleństwa niewinności należy się włożenie poślinionego palca w ucho. Ja wiem, że piękno i wieloznaczność oryginalnego tytułu jest niemal nieprzetłumaczalne, ale ja już wolę banalne Samobójczynie, pod jakim też została książka wydana.  


Przestrzeń objawienia; Alastair Reynolds

Space opera początkowo wzbudzała we mnie niechęć, póki nie uświadomiłem sobie, że przecież i Fundacja i Diuna to w dużej mierze space opery właśnie. Zresztą, któż nie lubi dobrego tasiemca? 
Na Reynoldsa trafiłem przypadkiem, całkiem niedawno, szukając na Goodreads czegoś do czytania. I znalazłem gościa o nazwisku Alastair Reynolds, byłego astronoma który postanowił zostać pisarzem. Nie napalałem się na nic wyjątkowego. Dostałem za to coś dużo więcej, niż wyjątkową serię książek. W miarę zgłębiania się w pierwszy tom, który miał być tylko niezobowiązującym oddechem pomiędzy kolejnymi tomami Diuny, historia i uniwersum wykreowane przez Reynoldsa pochłonęło mnie jak czarna dziura światło. Ochom i achom nie było końca, pomimo, iż tak obiektywnie patrząc, nie jest to książka ani wybitna ani nowatorska. Jest za to perfekcyjnie skonstruowana, przystępnie napisana i diabelnie wciągająca, z bohaterami, do których chce się wracać. 
Ogólne wprowadzenie jest takie: mamy XXVI wiek. Ludzkość oderwała się od Ziemi i zaludniała planety w odległości kilkudziesięciu lat świetlnych wokół Słońca. Ludzkość, która podzieliła się na kilka odłamów, różniących się głównie stopniem modyfikacji własnych ciał, nigdzie nie natrafiła na choćby ślad inteligentnego życia, za wyjątkiem ruin dziewięciu cywilizacji, które zginęły w tajemniczych okolicznościach. 
Akcja dzieje się na kilku planach, także czasowych i ma kilku bohaterów: Dan Sylveste, archeolog, który bada jedną z wymarłych cywilizacji i stara się rozwikłać tajemnicę jej wymarcia. 
Załoga statku "Nostalgia za nieskończonością", zmodyfikowana pod kątem wieloletnich podróży międzygwiezdnych. Statek dowodzony jest przez kapitana zarażonego tak zwaną Parchową Zarazą, która powoduje, iż jego organizm łączy się z samym statkiem, powodując groteskowe, barokowe w formie zmiany w jego konstrukcji. 
Wreszcie, w mieście o wdzięcznej nazwie Chasm City, najemnik Ana Khouri zostaje wynajęta przez tajemniczą Mademoiselle aby przeniknąć na "Nostalgię za nieskończonością". Jej celem jest zamordowanie Sylvesta... 
Co ciekawe, każda z postaci książki zaczyna nie tylko w innym miejscu, ale też w innym czasie, aby doprowadzić do finałowej konfrontacji wszystkich ze wszystkimi i jeszcze jednym, tajemniczym pasażerem "Nostalgii za nieskończonością", który przedstawia się jako Złodziej Słońca...
Niebywale precyzyjnie skonstruowana, także pod względem naukowym. Nie bawi się w zbędną psychologię czy filozoficzne dywagacje o moralności ludzi z dalekiej przyszłości. Po prostu konstruuje fascynujący wszechświat i wrzuca w niego czytelnika bez zbędnych wyjaśnień. Te przychodzą w miarę czytania; zbieranie i układanie kolejnych fragmentów uniwersum daje zresztą niemałą frajdę, tym bardziej, że początkowo można się nieco pogubić w trzech liniach czasowych, w których działają bohaterowie. 
Jest w tej książce coś, co sprawiło, że czułem żal z jej zakończenia, jak po końcu wciągającego serialu. Bo choć książka nie zmusza do jakichś wyjątkowych przemyśleń, jest jedną z najbardziej uzależniających serii, jakie przyszło mi czytać w życiu. Dla fanów Battlestar Galactica i Mass Effect pozycja obowiązkowa. Zobaczycie, ileż pomysłów się tam przeplata. Wspaniałe, doskonale napisane science fiction. 


środa, 2 marca 2016

Krąg; Dave Eggers

Dave'a Eggers'a śledzę od początku, od Wstrząsającego dzieła kulejącego geniusza, która to książka jest dla mnie niesamowicie ważna i wpływowa. Późniejsze jego książki odbierałem różnie. Nie robiły tak wielkiego wrażenia, a może ja ciągle pozostawałem pod wpływem genialnego debiutu i porównywałem do niego wszystko. Aż do teraz.
Krąg może nie jest powieścią wybitną, jest natomiast powieścią na wskroś współczesną i przez to przerażającą wyrocznią. Oto młoda dziewczyna, Mae Holland, dostaje pracę w największej firmie USA i całego świata (bo USA jest przecież całym światem, czyż nie?) o nazwie Circle. Circle robi wszystko: tworzy portale społecznościowe, wdraża nowoczesne technologie, broni lasów deszczowych i chce zmieniać ludzkość poprzez stworzenie jednolitego, przejrzystego społeczeństwa, gdzie każdy może dzielić się wszystkim w sieci. Brzmi znajomo?
Mae Holland jest ambitna i stara się jak najszybciej piąć w górę korporacyjnej drabiny. Robi to poprzez dzielenie się postami, lajkowanie, zostawianie komentarzy i odpowiadanie na setki pytań klientów.
Założycieli firmy nazywa się Mędrcami a grupę najbardziej zaufanych doradców Bandą Czterdzieściorga.  Firma mieści się w pięknym, nowoczesnym kampusie gdzie każdy jest monitorowany, każdego można znaleźć w kilka sekund, gdzie wszystkie informacje są jawne. Mae, oczywiście, to wszystko bardzo się podoba i z wielkim zaangażowaniem poświęca się pracy, wspominając często swoją starą, niedobrą pracę w której miała jeden komputer z jednym monitorem.
Ogólnie książka specjalnie nie zaskakuje, jeśli chodzi o styl. Wpisuje się doskonale w nurt utopijny z pamiętnym 1984 na czele, do którego to dzieła chyba mu najbliżej. Zamiast Wielkiego brata mamy wszędobylskie kamerki i aparaty komórkowe. Są i chwytliwe hasła: "Prywatność to kradzież", "Dzielenie się to troszczenie" się itp. itd. Ciarki przechodzą po plecach, ale skądś to znamy, prawda?
Korporacja przedstawiona w książce bardzo silnie kojarzy się z Apple i Google. Ale czyż nie są to dwie najbardziej rozpoznawalne na świecie korporacje które aspirują do władzy nad naszymi duszami? Fikcyjna korporacja w książce Eggersa chce stworzyć jeden profil do wszystkiego: lekarz, ubezpieczenie, prawo jazdy, dowód, nawet głosowania miałyby się odbywać przez profil Circle. Wymogiem jest całkowita przejrzystość. Politycy zgłaszają się do programu przejrzystości i noszą na szyjach kamerki rejestrujące wszystko, co robią i z kim się spotykają. Wszelkie zdjęcia, filmy, nawet najbardziej intymne są powszechnie dostępne dla każdego. Nie ma prywatności. Nie ma anonimowości. Jest tylko Circle.
Oczywiście, nie wszyscy się na taki stan rzeczy godzą, jednak sprzeciw jest przez autora potraktowany dość pobocznie i jakby nie ma większego znaczenia. Jakby autor dawał do zrozumienia, że wszelki sprzeciw i tak jest zbędny i nie ma szans wobec siły miliona ludzi korzystających z Circle i chcących pełnej przejrzystości. Główna bohaterka spotyka na swej drodze tajemniczego anarchistę, który ostrzega ją przed  konsekwencjami dominacji jednej korporacji na świecie, ale jest w tym pewien haczyk: tajemniczy anarchista zdaje się nie istnieć... 
Konstrukcja książki jest prosta jak prezentacja w power point, ale nie w tym tkwi jej siła. Siłą jest sugestywny i prosty opis przerażającej rzeczywistości, która nadejdzie (a może już jest), w której niemożliwe będzie istnienie w realu bez konta w wirtualnej rzeczywistości, w której wszystkie informacje i czyny ludzi będą jawne, gdzie anonimowość będzie niemal zbrodnią. 
Ale jest jeszcze coś. Fenomenalne opisy zachowań ludzi w sieci, instynktów stadnych oraz powierzchownego traktowania chyba wszystkich przejawów życia. Świetna jest scena, w której główna bohaterka boi się wysłania "skrzywionej buźki" w ramach dezaprobaty dla działań rządu w Kambodży sądząc naiwnie, że ma to jakikolwiek wpływ na rzeczywistość. Takich smaczków w książce jest mnóstwo. 
Prosta, niezwykle sugestywna rzecz. Czy prawdziwa? To niech już każdy z was oceni, smutną lub uśmiechniętą buźką.