Są takie książki, których nie można zapomnieć. Niepozorne, oszczędne w formie i zdaniach, jakie sączą się z ich kart, niespieszne w narracji. Pozornie nic nie znaczące. Ale odłożone jątrzą myśli na podobieństwo nieznośnych kropel wody. W hałasie codzienności łatwo o nich zapomnieć, ale w ciszy wracają. Jak duchy, albo jak wyrzuty sumienia.
Przekleństwa niewinności to właśnie taka powieść. Subtelna, delikatna i zwiewna, która kryje w sobie ponury, tragiczny rdzeń samobójstwa pięciu córek pewnego zwykłego małżeństwa z przedmieść Grosse Pointe w stanie Michigan. Autor niemal od razu odkrywa przed nami wszystkie karty, nie bawiąc się w zagadki i niedopowiedzenia: w domu państwa Lisbon pięć córek popełnia samobójstwo. Naprawdę, wiedza o tym na samym wstępie dodaje książce niezwykłej siły przekazu, siły i jednoczesnej bezsilności, gdy obserwujemy nieporadne działania bohaterów. Najpierw zabija się najmłodsza Cecilia. Podcina sobie żyły, ale zostaje uratowana by kilka tygodni później wyskoczyć z okna i nadziać się na żelazny płot. Rodzice stopniowo izolują pozostałe córki od całego świata, a odizolowane stają się postaciami niemal mitologicznymi w oczach nastolatków, zwłaszcza chłopców, którzy za wszelką cenę starają się do owych mitycznych stworzeń dotrzeć. Od pierwszych stron jednak wiemy, że te starania są bezskuteczne: pozostałe córki żyją otoczone nimbem śmierci swojej siostry i same też dążą do zagłady.
Obserwujemy je i jej rodzinę oczami nastolatków, zadurzonych w siostrach chłopców z sąsiedztwa i szkoły, którzy jak to zakochani chłopcy - widzą w dziewczynach trochę boginie, trochę demony, a najbardziej cielesne i ciepłe istoty z innego wszechświata. Chłopcy gubią się we własnych uczuciach, popełniają błędy próbując ratować pozostałe przy życiu siostry poprzez organizowanie zabaw czy ucieczek z domu, ale my, czytelnicy, wiemy, że nie ma to żadnych szans. Siostry umarły już dawno. Ich fizyczna śmierć w gruncie rzeczy niczego nie zmienia. Może tylko daje znak, że to już koniec marzeń.
Piękna książka. Piękna tym bardziej, że napisana subtelnie, niemal poetycko, a mimo wszystko przytłaczająca i ponura. I okrutna, ale takim dziecięcym okrucieństwem, które często ze swego okrucieństwa nie zdaje sobie sprawy. Debiut Jeffreya Eugenidesa, choć słabszy warsztatowo od jego późniejszych książek, wciąż wydaje mi się najmocniejszą i najszczerszą jego powieścią.
Notka na marginesie: temu, kto przetłumaczył tak fenomenalny tytuł jakim jest The Virgin Suicides na to banalne Przekleństwa niewinności należy się włożenie poślinionego palca w ucho. Ja wiem, że piękno i wieloznaczność oryginalnego tytułu jest niemal nieprzetłumaczalne, ale ja już wolę banalne Samobójczynie, pod jakim też została książka wydana.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz