środa, 27 maja 2015

FUTU.RE; Dmitry Glukhovsky

Strzał z biodra. Potrzebna rzecz, bo udowadnia coś bardzo ważnego.
Ogólnie panuje powszechna opinia, że sci fi się skończyło i nic nowego w tej materii nie da się wymyślić. Wszystko już było a wszystkie pomysły są przetwarzane po tysiąckroć. I można te pomysły brać na warsztat i zrzynać za nic mając czytelnika. A można i inaczej. Tu jest owo inaczej.
Po pierwsze: kraść trzeba umieć.
Po drugie: jak kraść to miliony.
Po trzecie: jak kraść to bezczelnie; patrzeć w oczy i mówić „tak, a o co chodzi?”.  
Można sparafrazować: Gwałci, ale wychodzą mu z tego piękne dzieci.
Do rzeczy! Wymienienie wszystkich pomysłów z jakich korzystał Dmitrij jest niemożliwe. Mamy tu Rozpustne nasienie, mamy Brasil, mamy Dwanaście małp, mamy Orwella i mamy Assimova. Mamy wszystko. Miriad pomysłów umiejętnie wplecionych w powieść przyprawia o zawrót głowy. Niemal każdy pomysł przywodził na myśl coś, co już widziałem. Ale my lubimy melodie które już raz słyszeliśmy, prawda? To jest taka melodia. Znana choć nieznana. Zlepia z tych klocków budowlę tak niesamowitą, że wybaczam mu wszystko, wybaczam i rzucam się w ten świat głową naprzód.
O ile Metro 2033 lepiej sprawdziło się w formie gier niż książek, to uniwersum zaczęło żyć własnym życiem. Podejrzewam, że tu może być podobnie. Świat wykreowany (jak to ładnie brzmi) jest cudny: kilkukilometrowe wieżowce, świat zalany syntetycznym betonem, stare miasta pokryte kopułami, wszystko sztuczne, nie ma religii. Ludzie jedzą owady, wodorosty, mięso jest hodowane z pominięciem zwierzęcia. Ludzie odkryli nieśmiertelność; nie umierają, bo w wodzie znajdują się substancje usuwające starość i choroby. Powiesz: utopia. Nie, nie ma utopii. Ponieważ ludzie nie umierają, jest ich 120 miliardów. Gdy rodzi się dziecko, ktoś musi umrzeć aby była równowaga. Takim delikwentom wstrzykuje się starość; odium jakie ją otacza wyklucza ich ze społeczeństwa. Niezarejestrowane dzieci są oddawane do internatów gdzie wychowuje się je na wojowników, Nieśmiertelnych, którzy ścigają innych niezarejestrowanych. Nieśmiertelni noszą maski antycznych bogów (jej, to tak zajebisty pomysł, że wymiękłem). Dość, by stworzyć bohatera, który się z tych Nieśmiertelnych wywodzi i uwikłać go tak, żeby nie wiedział jak się nazywa.
I tu najbardziej pozytywne zaskoczenie: cały temat, cała akcja jest poprowadzona solidnie, konsekwentnie i prosto, bez meandrowania. Co prawda gdzieś pośrodku, gdy akcja przenosi się do Barcelony, nieco siada, ale rusza niemal natychmiast.
Bohater jest wyrazisty i łatwy żeby się z nim utożsamić. Jest co prawda poczciwy w głębi serca i jego działania nie budzą jakichś wielkich zaskoczeń, jednak konstrukcja jest na tyle ciekawa, że można tu wszystko wybaczyć.
A sama tematyka? Jest trochę moralnego niepokoju. W końcu nieśmiertelność to nie rurki z kremem, musi mieć swoją konsekwencję dla naszych ciał i dusz. Są więc poruszone tematy religii, sensowności Boga i duszy, sensowności tworzenia sztuki gdy się ma wieczność do dyspozycji. Oczywiście, seksualność rodem z Nowego wspaniałego świata, rozpad więzi, zanik rodzicielstwa. Ale też problem władzy absolutnej, co w Rosji jest zapewne bardziej ważkim tematem niż u nas. Jest tego dużo i jest to ładnie i zgrabnie ujęte. Dmitrij nie wali łopatą po łbie oczywistością i nie tonie w ckliwym sentymentalizmie. Jednym słowem: jest bardziej niż znakomicie. Pomimo zdehumanizowanego świata jest to rzecz na wskroś ludzka i pełna nadziei na przyszłość. W zasadzie jedyną tematyką, jakiej nie porusza to sztuczna inteligencja.
Literacko nie ma o czym mówić; fachowo, rzetelnie, z rosyjską werwą (ilość wykrzykników!) i czuciem. Nad stylem nie ma się co rozwodzić, bo mam wrażenie, że Dmitrij jeszcze go sobie nie wyrobił ale tu jest niemal na mecie. Największą siłą tej cudownej książki jest to, że pomimo wrażenia, że autor nie korzysta z żadnego oryginalnego pomysłu, to dalej jest to JEGO książka i JEGO głos, donośny, silny i to nie jest jego ostatnie słowo. Być może i mam na to nadzieję, właśnie obserwujemy narodziny czegoś nowego. Może nie na miarę Wattsa, bo to zupełnie inna tematyka, ale czegoś, co może sprowadzić sci fi na inne tory. Nie wiem, czy lepsze czy gorsze, ale inne.
Osobną kwestią jest oprawa graficzna. To książka z obrazkami. Świetnymi obrazkami. Ja myślę, że film niebawem, że to uniwersum doczeka się kontynuacji bo jest lepsze i dojrzalsze niż Metro. Dużo lepsze. 

Zajrzyjcie na stronę. Link pod okładką. Lubię, jak książka ma taką oprawę w Internecie.
        
   
                                                                                                                                                                                                                                     http://www.futu.re/                                                           

poniedziałek, 25 maja 2015

Kraina wódki; Mo Yan

Co ja wiem o Chinach? Że jest ich tam dużo. Że robią podróbki wszystkiego. Że mają Mur. Mój jedyny kontakt z chińską „kulturą” polega na chodzeniu do knajpek gdzie łamaną polszczyzną wymieszaną z organicznym migowym zamawiam jedzenie, które pewnie nigdy w Chinach nie było ani nie słyszało o takim państwie.
A gdyby tak nastąpiło przesunięcie Państwa Środka i zalała by nas Chińska kultura? Pierwsze, co się nasuwa na myśl to kultura jak wyroby; przysłowiowa chińska tandeta sama pcha się na język.
Fakt, Chińczycy nie poszaleli jeśli chodzi o noblistów literackich. Nie poszaleli też jeśli chodzi o pisarzy znanych poza granicami swego olbrzymiego kraju. Ale przecież jest ich trzy miliardy, niemal połowa obecnego świata więc coś tam musi, do cholery, być dobrego! Ba! Nawet genialnego! Tylko że ja, jak zapewne większość z was, nigdy nie szukałem w tamtych stronach.
My lubimy w Polsce Iberoameryki, Ameryki i Anglie. Szczytem egzotyki są kryminały ze Skandynawii. Realizm magiczny; sążniste sagi o nieznanych plemionach, Macondo czy zbrodnie w zimowym pejzażu Norwegii czy innej Szwecji. Owszem, sam się tym zajadałem. Owszem, Iberoameryka to jest coś, co mnie kształtowało mocno i co równie mocno i boleśnie ze mnie wylazło. Potęgę rosyjskiej powieści (nie tylko Bułhakow) zostawię na kiedy indziej. I można tak wyliczać, wyliczać… Przecież Francja, przecież Hiszpania!
A Państwo Środka? To nie jest kultura nieznana. Filmy Koreańskie święcą tryumfy. Japońska kultura popularna jest bardziej niż znana. Japończyk Murakami był swego czasu wszędzie, ale to nudziarz i kiedyś się nim zajmę. A filmy karate? Jej, jakby nie patrzeć jest tego mnóstwo. Tylko z chińską literaturą jakoś nie po drodze.
Każdy, kto lubi wspomnianą Iberoamerykę odnajdzie pewne korelacje między nią a pisaniem Mo Yana. Przede wszystkim niebywałą umiejętność łączenia „ludowości” z poważną tematyką polityczną. Pod pretekstem snucia legend mówi ważkie rzeczy. Przy okazji rozbija formę powieściową i opowiada historię niejako na opak i trochę nie tak, jak się przyzwyczailiśmy.
Kraina wódki to w zasadzie trzy historie. Pierwsza to historia detektywa wysłanego do Alkoholandii, chińskiej prowincji w celu zbadania doniesień o kanibalizmie, zwłaszcza sprawę znikania niemowląt i małych dzieci. Druga to opowieść o listownym dialogu pisarza Mo Yana z  Li Yidou, doktorantem alkohologii, ale też niespełnionym pisarzem który podsyła mu opowiadania pomagające wyjaśnić zagadkę kanibalizmu. Trzecią warstwą są właśnie owe opowiadania: odwołujące się do legend i podań, baśniowe, magiczne ale też niezwykle brutalne. Kultura, która witała Marco Polo na swym dworze zupą z ludzkich płodów nie może być delikatna. Kultura w której niejadalne zwierzę to oksymoron musiała stworzyć coś takiego. Świat ten spożywa surowe pisklęta, jajka gotowane dziecięcym moczu i wszelkie owady. Świat ten boryka się z problemem potężnego alkoholizmu pomimo tego, że większość jego mieszkańców alkoholu zwyczajnie nie trawi. Wreszcie to świat który wymyślił proch, druk oraz buddyzm.
Ale tu przede wszystkim jest alkohol. W końcu to Kraina wódki i w końcu kraina ta nazywa się Alkoholandia. Alkohol jest tu powszechny; ludzie niemal nim oddychają. Niepicie jest podejrzane, niepicie sprowadza nieszczęścia; miarą wielkości człowieka jest to ile potrafi wypić. Ta książka jest tak alkoholowa, że przy niej filmy Smarzowskiego to parafialne kółka abstynentów. Każda historia jest podporządkowana alkoholowi. Każda historia jest kierowana przez alkohol. Bohaterowie niemal oddychają alkoholem. Patrzą alkoholem, mówią alkoholem i kochają alkoholem.
A z drugiej trony jest, a jakże!, jedzenie. Jedzenie wszystkiego; łącznie z  przyrządzeniem dziecka w sosie sojowym. Och, cóż to jest za opis, polecam. Pomimo makabry poczułem się głodny. Jest historia dzieci sprzedawanych przez rodziców na rzeź. Jest historia karła prowadzącego restaurację z ośliną (ale opis jej serwowania należy do niezwykle brutalnych; wegetarianie i obrońcy zwierząt mogą poczuć słuszne mdłości).

Wszystko pisane żywo, plastycznie, cudownie. Plastyczna proza, wielowarstwowa, pełna makabrycznego, czarnego humoru sama wchodzi do głowy. Pozostaje po niej kac, jak po bombastycznej imprezie, ale warto tego kaca przeżyć. Tak jak warto przeżyć tę książkę. I tak naprawdę ciężko jest dokładnie powiedzieć o czym jest. Wielowarstwowa, magiczna ale też brutalna i okrutna. Prawdziwa, jak prawdziwe jest Państwo Środka, gdziekolwiek ono nie leży i cokolwiek się tam nie dzieje.    

Prawda o Chinach nie jest elegancka. Na szczęście okładka jest. 



piątek, 15 maja 2015

Marsjanin; Andy Weir

Zanim film wejdzie do kin i zanim pierwsi ludzie wylądują na Marsie i zaczną hodować tam marchew warto się z tą książką zapoznać. Choćby dlatego, że to już takie science w którym coraz mniej fiction.  
Zazwyczaj staram się postępować w myśl zasady, że interesowanie się pisarzem tylko dlatego, że lubi się jego książki, jest jak interesowanie się kaczkami, bo lubi się foie gras i staram się unikać wycieczek w życie pisarzy, chyba że temat tego w mniejszym lub większym stopniu wymaga. W tym wypadku warto napomknąć o dwóch rzeczach:
- autor jest programistą komputerowym i pracował między innymi nad Warcraftem 2 (taka ciekawostka)
- autor przez wiele lat publikował na swoim blogu między innymi Marsjanina (to jego trzecia książka) i pies z kulawą nogą nie obwąchał jego pisaniny. Kilku fanów domagało się wydania elektronicznego w całości i lawina ruszyła; dostępną początkowo na Kindlu za 0,99 centów książka zrobiła natychmiastową karierę: od wydania książkowego aż do Ridleya Scotta który kręci film z Mattem Damonem w roli głównej. Premiera podobno w 2016.
A dlaczego o tym wspominam? Bo to trochę taki przykład gościa, który jest całkowitym amatorem i nie pisze książek dobrych literacko, natomiast odnosi niesamowity sukces bo pisze książki ciekawe i z pasją. Taki trochę Dan Brown, tylko bez fiksacji na spiski dziejowe.
Ogólnie rzecz biorąc akcja banalna: marsjańską stację trafia szlag, załoga ucieka ale jeden astronauta przez pomyłkę wzięty za martwego przeżywa i stara się przeżyć bardziej i dłużej. Książka ma formę pamiętnika (czy może raczej bloga); napisana prostym, szczerym stylem bez absolutnie żadnych ciągot w stronę literatury wielkiej czy nawet dobrej. Te wspomnienia poprzetykane są klasyczną narracją która opisuje starania naukowców pomagających z Ziemi samotnemu astronaucie. I to są najsłabsze fragmenty. Czytanie tego nieraz przyprawia o zgrzyt zębów; zostały dopisane później i widać, że są nieco na siłę, sklecone byle jak i od czapy. Nie, zdecydowanie, o ile autor w miarę radzi sobie z pamiętnikarską formą głównie za pomocą nieco nerdowskiego poczucia humoru, o tyle z dialogami nie radzi sobie w ogóle. Sceny „ziemskie” sprawiają wrażenie jakby były konstruowane na kolanie, bez żadnej samokrytyki. Można ominąć, tym bardziej, że nie wnoszą nic zasadniczego do samej akcji.
Książka nie porusza żadnych dylematów moralnych, nie zastanawia się na zagrożeniami związanymi z podbojem Układu Słonecznego a raczej skupia się na tym, jak zrobić to sprawniej i szybciej. I ja się z nim w tym zgadzam. To nie jest książka moralnego niepokoju. Gdy astronauta zostaje sam na Marsie to ani przez chwilę nie spodziewałem się, że spotka jakieś E.T. Nie, jest nauka i tylko nauka oraz niepokonana amerykańska wola przetrwania. I dużo poczucia humoru, co jest największym plusem tej przyjemnej książki.
To amerykańska rzecz, więc chyba nie będzie zbytnią złośliwością jeśli powiem, że możecie się domyślać jak wszystko dla bohatera się skończy. Jeśli nie podobało wam się zakończenie Grawitacji, to ta książka też może was rozczarować. Pod wieloma względami są to bardzo podobne rzeczy. Samotny astronauta w obcym środowisku walczy o przetrwanie. Żaden człowiek jeszcze nie zginął w kosmosie; Weir trzyma się tego kurczowo i efekt jest pokrzepiający lecz czy ciekawszy?

Mimo wszystko trzyma równy poziom do końca. Trzyma też w napięciu i pozwala cudownie się odprężyć, nauczyć czegoś nowego bez ryzyka eksplozji mózgu. Czytanina na dwa wieczory, pod piwko i chipsy. Absolutnie nic się nie stanie jak ominiecie tę książkę. Ale jeśli jesteście fanami sci fi to warto. Choćby, żeby się przekonać co w tym zobaczył Ridley i dlaczego wybrał Damona. Czyżby Ridley obejrzał Interstellar i spostrzegł, że Matt nieźle wygląda w kombinezonie kosmicznym?

No i w końcu ładna okładka. 


środa, 13 maja 2015

Stulecie chirurgów; Jürgen Thorwald

Pocisk! W zasadzie od początku nie wiedziałem czego się spodziewać. To mógł być nudny, mdły dokument. Mógł być. Na szczęście nie jest. Na szczęście to praktycznie w ogóle nie jest dokument. A przy okazji jest to jeden z tych spóźnionych strzałów, książek, które ponad pół wieku robią szum na świecie a ja nic o nich nie wiem. Takie odkrycia są najprzyjemniejsze.
Książka, mówiąc w dużym skrócie, jest zbeletryzowaną próbą opisania historii chirurgii gdzieś mniej więcej od połowy XIX wieku, od odkrycia anestezji do początków XX wieku. . Książka powstała według zapisków dziadka autora, chirurga z tamtych czasów. Tak w dużym skrócie. W bardzo dużym skrócie. Ale choć książka skupia się na ogromnym okresie czasu w którym działo się dużo to nie wdaje się w niepotrzebne szczegóły a jedynie wartko opisuje najważniejsze wydarzenia  głównie z zakresu anestezji oraz tego jak opornie była przyjmowana przez czołowych ówcześnie lekarzy. A co się stało z jej pionierami? Odkrycie tej prawdy pozostawiam wam.
Ale należy wam się ostrzeżenie: to brutalna, przerażająca książka. Prosto i szczerze, bez zbędnego upiększania opisuje zabiegi chirurgiczne, metody a właściwie próby powstrzymywania bólu oraz zakażeń ropnych. Pokazuje ciężką i długą drogę do przekonania braci lekarskiej, że to zarazki przenoszą choroby a nie morowe powietrze czy ludzie podejrzanego pochodzenia do tego nieodpowiednio ubrani. Proste, zimne i celne opisy, bez wdawania się w szczegóły, bez zbędnych w tym wypadku prób podrasowania tematu.
Kilka razy miałem dość; odkładałem książkę na bok i dziękowałem losowi, że urodziłem we wspaniałych czasach, gdzie ludzie nie umierają na wyrostek czy kamienie żółciowe. Że można znieczulić ząb przed wyrwaniem. Gdzie chirurg jest przede wszystkim lekarzem, nie szalonym prestidigitatorem chwalącym się, że nogę w udzie ucina w 28 sekund dlatego widzi anestezję jako zagrożenie dla swojej „sztuki”. Bo przecież XIX wieczni lekarze ciągle w dużym stopniu korzystali z dokonań swoich XVI wiecznych kolegów. Jakkolwiek brzmi to przerażająco, niestety – to prawda.

Literacko? Jest dobrze. Prostota wymieszania z pasją. Nie trzeba się bać łacińskich nazw ani medycznych opisów. Nie trzeba się bać zagubienia w terminologii. Nic z tych rzeczy – jest prosto i dobitnie. Pierwsze cztery rozdziały czy właściwie części to petarda, prawdziwa petarda która powywraca wam żołądki i mózgi na lewą stronę. Przede wszystkim żołądki. Piąta część nieco zwalnia tempo i stawia na nieco sentymentalną opowieść o chorobie żony narratora; po nim następuje coś jakby koda: krótki rozdział o pierwszej operacji na otwartym sercu. Z zaskakującą pointą. Fascynująca podróż. Polecam zwłaszcza tym, którzy narzekają na stan współczesnych szpitali. Po przeczytaniu tej książki przestałem narzekać. W ogóle na wiele rzeczy związanych z medycyną przestałem narzekać.

W 2008 roku wydawnictwo Znak wznowiło książkę z taką okładką. Nie podoba mi się, ale cóż robić? Sama książka jest tak dobra, że żadna okładka jej nie zepsuje.


środa, 6 maja 2015

Obszar marzyciela; Jean-Pierre Hubert

Lubię niszową i „złą” sci fi bo często ma znakomite pomysły.  Ale tylko pomysły, bo wykonania są toporne i zwyczajnie psują efekt. Przecież to znacie! Ileż filmów, komiksów czy książek „położyło” świetny pomysł (moim największym rozczarowaniem ostatnich miesięcy było „Chappie” po którym spodziewałem się wiele a dostałem niemal nic, ot, Jackmana w świetnej fryzurze).
Ale z tą książką jest jakby dziwnie, jakby inaczej. W atmosferę wsiąka się od razu,  nienachalnie. Ot, jest sobie grupa naukowców, troszkę dziwnych, ale przecież wszyscy naukowcy są dziwni. Dziwni i naiwni; naiwnie wierzą, że eksperymenty które przeprowadzają udadzą się bez przeszkód. Być może tak stanie się tym razem. Być może, choć eksperyment, który przeprowadzają obecnie jest dość nietypowy. Przeszczepili mózg, a właściwie „osobowość” małego chłopca, który zginął tragicznie na wojnie w mózg… wieloryba.
Zapewne teraz kilku z was puka się w głowę. Że co?
No tak, w wieloryba. Istota zamknięta w ciele wieloryba śpi i śni, a swoje sny realizuje w rzeczywistości, na poligonie stworzonym przez naukowców. Jednak dobry eksperyment to niebezpieczny eksperyment. Marzyciel zaczyna wykraczać poza swój obszar, jaki dla niego zaplanowali naukowcy i zaczyna im swymi marzeniami zagrażać. Zaczyna tworzyć sny coraz bardziej realne i niebezpieczne.
Oczywiście, nie muszę dodawać, że naukowcy to obcy chłopcy a chłopak – marzyciel to nasz, ziemski obywatel. Co się stało z Ziemią ani gdzie jesteśmy? Ano, prawdopodobnie jesteśmy na Ziemi, która jest zniszczona, delikatnie mówiąc, niemal całkowicie.
Większość książki stanowią opisy zachować obcych chłopaków – naukowców, ich mentalności i sposobów rozmnażania oraz zwyczajnego życia i relacji między innymi obcymi. Bo tych jest kilka ras, nie wiem, kast czy może rodzajów jednej rasy. Ciężko się czasem w tym połapać. Nie mniej te fragmenty są chyba najlepsze. Trzyma się to kupy i nie rani oczu tandetą. Ważniejszy jest klimat opowieści. Niepokojący, senny i oniryczny; w końcu to obszar marzyciela. Jednak brakuje tu jakiegoś pazura, nie wiem, brudu i charkotu. Czegoś mocnego. Nie wiem, naprawdę nie wiem, bo z jednej strony czyta się wspaniale i wciąga niesamowicie a z drugiej strony pozostawia niedosyt. Chce się więcej. Chce się jeszcze. Tak jak przy oglądaniu filmów klasy B: chce się, aby to było lepiej zrobione, bo przecież taki pomysł! Zmarnować taki pomysł! A „Obszar marzyciela” to znakomity pomysł!

W zasadzie o ile nie ślinicie się na samą myśl o premierach w TV Puls to możecie sobie odpuścić tę książkę. Jeśli natomiast pożeraliście namiętnie Nową Fantastykę jako gówniarze to myślę, że to coś dla was, choć pewnie już to znacie. (W sumie ja przyznać muszę, że o istnieniu tej książki dowiedziałem się rok temu, od kumpla.) A także dla tych, którzy lubią być z klasyką za pan brat, bo „Obszar marzyciela” to najlepsza książka sci fi we Francji. Więc klasyka jak u nas Lem. Tym bardziej, że Francuzi ze swoimi ciągotami do surrealizmu potrafią tworzyć sugestywne historie które, choć na pierwszy rzut oka nie mają większego sensu, drenują mózg i zostają, oj, zostają na długo. Myślę, że to jednak z takich książek, do których się wróci. Albo inaczej: ona do ciebie wróci. Niepostrzeżenie, w środku nocy, wróci…

Okładka z partyzanta; książkę można kupić za grosze na allegro, ale zdjęcie z wujka google, bo mój aparat nadaje się do robienia zdjęć ziemniakom, nie książkom.