Lubię niszową i „złą” sci fi bo
często ma znakomite pomysły. Ale tylko pomysły,
bo wykonania są toporne i zwyczajnie psują efekt. Przecież to znacie! Ileż
filmów, komiksów czy książek „położyło” świetny pomysł (moim największym
rozczarowaniem ostatnich miesięcy było „Chappie”
po którym spodziewałem się wiele a dostałem niemal nic, ot, Jackmana w świetnej
fryzurze).
Ale z tą książką jest jakby
dziwnie, jakby inaczej. W atmosferę wsiąka się od razu, nienachalnie. Ot, jest sobie grupa naukowców,
troszkę dziwnych, ale przecież wszyscy naukowcy są dziwni. Dziwni i naiwni; naiwnie
wierzą, że eksperymenty które przeprowadzają udadzą się bez przeszkód. Być może
tak stanie się tym razem. Być może, choć eksperyment, który przeprowadzają
obecnie jest dość nietypowy. Przeszczepili mózg, a właściwie „osobowość” małego
chłopca, który zginął tragicznie na wojnie w mózg… wieloryba.
Zapewne teraz kilku z was puka
się w głowę. Że co?
No tak, w wieloryba. Istota zamknięta
w ciele wieloryba śpi i śni, a swoje sny realizuje w rzeczywistości, na poligonie
stworzonym przez naukowców. Jednak dobry eksperyment to niebezpieczny
eksperyment. Marzyciel zaczyna wykraczać poza swój obszar, jaki dla niego
zaplanowali naukowcy i zaczyna im swymi marzeniami zagrażać. Zaczyna tworzyć
sny coraz bardziej realne i niebezpieczne.
Oczywiście, nie muszę dodawać, że
naukowcy to obcy chłopcy a chłopak – marzyciel to nasz, ziemski obywatel. Co się
stało z Ziemią ani gdzie jesteśmy? Ano, prawdopodobnie jesteśmy na Ziemi, która
jest zniszczona, delikatnie mówiąc, niemal całkowicie.
Większość książki stanowią opisy
zachować obcych chłopaków – naukowców, ich mentalności i sposobów rozmnażania
oraz zwyczajnego życia i relacji między innymi obcymi. Bo tych jest kilka ras,
nie wiem, kast czy może rodzajów jednej rasy. Ciężko się czasem w tym połapać. Nie
mniej te fragmenty są chyba najlepsze. Trzyma się to kupy i nie rani oczu
tandetą. Ważniejszy jest klimat opowieści. Niepokojący, senny i oniryczny; w
końcu to obszar marzyciela. Jednak brakuje tu jakiegoś pazura, nie wiem, brudu
i charkotu. Czegoś mocnego. Nie wiem, naprawdę nie wiem, bo z jednej strony
czyta się wspaniale i wciąga niesamowicie a z drugiej strony pozostawia
niedosyt. Chce się więcej. Chce się jeszcze. Tak jak przy oglądaniu filmów
klasy B: chce się, aby to było lepiej zrobione, bo przecież taki pomysł! Zmarnować
taki pomysł! A „Obszar marzyciela” to znakomity pomysł!
W zasadzie o ile nie ślinicie się
na samą myśl o premierach w TV Puls to możecie sobie odpuścić tę książkę. Jeśli
natomiast pożeraliście namiętnie Nową Fantastykę jako gówniarze to myślę, że to coś dla was, choć pewnie już to znacie. (W sumie ja przyznać muszę, że o istnieniu tej książki dowiedziałem się rok temu, od kumpla.) A
także dla tych, którzy lubią być z klasyką za pan brat, bo „Obszar marzyciela”
to najlepsza książka sci fi we Francji. Więc klasyka jak u nas Lem. Tym
bardziej, że Francuzi ze swoimi ciągotami do surrealizmu potrafią tworzyć
sugestywne historie które, choć na pierwszy rzut oka nie mają większego sensu,
drenują mózg i zostają, oj, zostają na długo. Myślę, że to jednak z takich
książek, do których się wróci. Albo inaczej: ona do ciebie wróci. Niepostrzeżenie,
w środku nocy, wróci…
Okładka z partyzanta; książkę można kupić za grosze na allegro, ale zdjęcie z wujka google, bo mój aparat nadaje się do robienia zdjęć ziemniakom, nie książkom.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz