środa, 6 maja 2015

Obszar marzyciela; Jean-Pierre Hubert

Lubię niszową i „złą” sci fi bo często ma znakomite pomysły.  Ale tylko pomysły, bo wykonania są toporne i zwyczajnie psują efekt. Przecież to znacie! Ileż filmów, komiksów czy książek „położyło” świetny pomysł (moim największym rozczarowaniem ostatnich miesięcy było „Chappie” po którym spodziewałem się wiele a dostałem niemal nic, ot, Jackmana w świetnej fryzurze).
Ale z tą książką jest jakby dziwnie, jakby inaczej. W atmosferę wsiąka się od razu,  nienachalnie. Ot, jest sobie grupa naukowców, troszkę dziwnych, ale przecież wszyscy naukowcy są dziwni. Dziwni i naiwni; naiwnie wierzą, że eksperymenty które przeprowadzają udadzą się bez przeszkód. Być może tak stanie się tym razem. Być może, choć eksperyment, który przeprowadzają obecnie jest dość nietypowy. Przeszczepili mózg, a właściwie „osobowość” małego chłopca, który zginął tragicznie na wojnie w mózg… wieloryba.
Zapewne teraz kilku z was puka się w głowę. Że co?
No tak, w wieloryba. Istota zamknięta w ciele wieloryba śpi i śni, a swoje sny realizuje w rzeczywistości, na poligonie stworzonym przez naukowców. Jednak dobry eksperyment to niebezpieczny eksperyment. Marzyciel zaczyna wykraczać poza swój obszar, jaki dla niego zaplanowali naukowcy i zaczyna im swymi marzeniami zagrażać. Zaczyna tworzyć sny coraz bardziej realne i niebezpieczne.
Oczywiście, nie muszę dodawać, że naukowcy to obcy chłopcy a chłopak – marzyciel to nasz, ziemski obywatel. Co się stało z Ziemią ani gdzie jesteśmy? Ano, prawdopodobnie jesteśmy na Ziemi, która jest zniszczona, delikatnie mówiąc, niemal całkowicie.
Większość książki stanowią opisy zachować obcych chłopaków – naukowców, ich mentalności i sposobów rozmnażania oraz zwyczajnego życia i relacji między innymi obcymi. Bo tych jest kilka ras, nie wiem, kast czy może rodzajów jednej rasy. Ciężko się czasem w tym połapać. Nie mniej te fragmenty są chyba najlepsze. Trzyma się to kupy i nie rani oczu tandetą. Ważniejszy jest klimat opowieści. Niepokojący, senny i oniryczny; w końcu to obszar marzyciela. Jednak brakuje tu jakiegoś pazura, nie wiem, brudu i charkotu. Czegoś mocnego. Nie wiem, naprawdę nie wiem, bo z jednej strony czyta się wspaniale i wciąga niesamowicie a z drugiej strony pozostawia niedosyt. Chce się więcej. Chce się jeszcze. Tak jak przy oglądaniu filmów klasy B: chce się, aby to było lepiej zrobione, bo przecież taki pomysł! Zmarnować taki pomysł! A „Obszar marzyciela” to znakomity pomysł!

W zasadzie o ile nie ślinicie się na samą myśl o premierach w TV Puls to możecie sobie odpuścić tę książkę. Jeśli natomiast pożeraliście namiętnie Nową Fantastykę jako gówniarze to myślę, że to coś dla was, choć pewnie już to znacie. (W sumie ja przyznać muszę, że o istnieniu tej książki dowiedziałem się rok temu, od kumpla.) A także dla tych, którzy lubią być z klasyką za pan brat, bo „Obszar marzyciela” to najlepsza książka sci fi we Francji. Więc klasyka jak u nas Lem. Tym bardziej, że Francuzi ze swoimi ciągotami do surrealizmu potrafią tworzyć sugestywne historie które, choć na pierwszy rzut oka nie mają większego sensu, drenują mózg i zostają, oj, zostają na długo. Myślę, że to jednak z takich książek, do których się wróci. Albo inaczej: ona do ciebie wróci. Niepostrzeżenie, w środku nocy, wróci…

Okładka z partyzanta; książkę można kupić za grosze na allegro, ale zdjęcie z wujka google, bo mój aparat nadaje się do robienia zdjęć ziemniakom, nie książkom. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz