piątek, 15 maja 2015

Marsjanin; Andy Weir

Zanim film wejdzie do kin i zanim pierwsi ludzie wylądują na Marsie i zaczną hodować tam marchew warto się z tą książką zapoznać. Choćby dlatego, że to już takie science w którym coraz mniej fiction.  
Zazwyczaj staram się postępować w myśl zasady, że interesowanie się pisarzem tylko dlatego, że lubi się jego książki, jest jak interesowanie się kaczkami, bo lubi się foie gras i staram się unikać wycieczek w życie pisarzy, chyba że temat tego w mniejszym lub większym stopniu wymaga. W tym wypadku warto napomknąć o dwóch rzeczach:
- autor jest programistą komputerowym i pracował między innymi nad Warcraftem 2 (taka ciekawostka)
- autor przez wiele lat publikował na swoim blogu między innymi Marsjanina (to jego trzecia książka) i pies z kulawą nogą nie obwąchał jego pisaniny. Kilku fanów domagało się wydania elektronicznego w całości i lawina ruszyła; dostępną początkowo na Kindlu za 0,99 centów książka zrobiła natychmiastową karierę: od wydania książkowego aż do Ridleya Scotta który kręci film z Mattem Damonem w roli głównej. Premiera podobno w 2016.
A dlaczego o tym wspominam? Bo to trochę taki przykład gościa, który jest całkowitym amatorem i nie pisze książek dobrych literacko, natomiast odnosi niesamowity sukces bo pisze książki ciekawe i z pasją. Taki trochę Dan Brown, tylko bez fiksacji na spiski dziejowe.
Ogólnie rzecz biorąc akcja banalna: marsjańską stację trafia szlag, załoga ucieka ale jeden astronauta przez pomyłkę wzięty za martwego przeżywa i stara się przeżyć bardziej i dłużej. Książka ma formę pamiętnika (czy może raczej bloga); napisana prostym, szczerym stylem bez absolutnie żadnych ciągot w stronę literatury wielkiej czy nawet dobrej. Te wspomnienia poprzetykane są klasyczną narracją która opisuje starania naukowców pomagających z Ziemi samotnemu astronaucie. I to są najsłabsze fragmenty. Czytanie tego nieraz przyprawia o zgrzyt zębów; zostały dopisane później i widać, że są nieco na siłę, sklecone byle jak i od czapy. Nie, zdecydowanie, o ile autor w miarę radzi sobie z pamiętnikarską formą głównie za pomocą nieco nerdowskiego poczucia humoru, o tyle z dialogami nie radzi sobie w ogóle. Sceny „ziemskie” sprawiają wrażenie jakby były konstruowane na kolanie, bez żadnej samokrytyki. Można ominąć, tym bardziej, że nie wnoszą nic zasadniczego do samej akcji.
Książka nie porusza żadnych dylematów moralnych, nie zastanawia się na zagrożeniami związanymi z podbojem Układu Słonecznego a raczej skupia się na tym, jak zrobić to sprawniej i szybciej. I ja się z nim w tym zgadzam. To nie jest książka moralnego niepokoju. Gdy astronauta zostaje sam na Marsie to ani przez chwilę nie spodziewałem się, że spotka jakieś E.T. Nie, jest nauka i tylko nauka oraz niepokonana amerykańska wola przetrwania. I dużo poczucia humoru, co jest największym plusem tej przyjemnej książki.
To amerykańska rzecz, więc chyba nie będzie zbytnią złośliwością jeśli powiem, że możecie się domyślać jak wszystko dla bohatera się skończy. Jeśli nie podobało wam się zakończenie Grawitacji, to ta książka też może was rozczarować. Pod wieloma względami są to bardzo podobne rzeczy. Samotny astronauta w obcym środowisku walczy o przetrwanie. Żaden człowiek jeszcze nie zginął w kosmosie; Weir trzyma się tego kurczowo i efekt jest pokrzepiający lecz czy ciekawszy?

Mimo wszystko trzyma równy poziom do końca. Trzyma też w napięciu i pozwala cudownie się odprężyć, nauczyć czegoś nowego bez ryzyka eksplozji mózgu. Czytanina na dwa wieczory, pod piwko i chipsy. Absolutnie nic się nie stanie jak ominiecie tę książkę. Ale jeśli jesteście fanami sci fi to warto. Choćby, żeby się przekonać co w tym zobaczył Ridley i dlaczego wybrał Damona. Czyżby Ridley obejrzał Interstellar i spostrzegł, że Matt nieźle wygląda w kombinezonie kosmicznym?

No i w końcu ładna okładka. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz