środa, 13 maja 2015

Stulecie chirurgów; Jürgen Thorwald

Pocisk! W zasadzie od początku nie wiedziałem czego się spodziewać. To mógł być nudny, mdły dokument. Mógł być. Na szczęście nie jest. Na szczęście to praktycznie w ogóle nie jest dokument. A przy okazji jest to jeden z tych spóźnionych strzałów, książek, które ponad pół wieku robią szum na świecie a ja nic o nich nie wiem. Takie odkrycia są najprzyjemniejsze.
Książka, mówiąc w dużym skrócie, jest zbeletryzowaną próbą opisania historii chirurgii gdzieś mniej więcej od połowy XIX wieku, od odkrycia anestezji do początków XX wieku. . Książka powstała według zapisków dziadka autora, chirurga z tamtych czasów. Tak w dużym skrócie. W bardzo dużym skrócie. Ale choć książka skupia się na ogromnym okresie czasu w którym działo się dużo to nie wdaje się w niepotrzebne szczegóły a jedynie wartko opisuje najważniejsze wydarzenia  głównie z zakresu anestezji oraz tego jak opornie była przyjmowana przez czołowych ówcześnie lekarzy. A co się stało z jej pionierami? Odkrycie tej prawdy pozostawiam wam.
Ale należy wam się ostrzeżenie: to brutalna, przerażająca książka. Prosto i szczerze, bez zbędnego upiększania opisuje zabiegi chirurgiczne, metody a właściwie próby powstrzymywania bólu oraz zakażeń ropnych. Pokazuje ciężką i długą drogę do przekonania braci lekarskiej, że to zarazki przenoszą choroby a nie morowe powietrze czy ludzie podejrzanego pochodzenia do tego nieodpowiednio ubrani. Proste, zimne i celne opisy, bez wdawania się w szczegóły, bez zbędnych w tym wypadku prób podrasowania tematu.
Kilka razy miałem dość; odkładałem książkę na bok i dziękowałem losowi, że urodziłem we wspaniałych czasach, gdzie ludzie nie umierają na wyrostek czy kamienie żółciowe. Że można znieczulić ząb przed wyrwaniem. Gdzie chirurg jest przede wszystkim lekarzem, nie szalonym prestidigitatorem chwalącym się, że nogę w udzie ucina w 28 sekund dlatego widzi anestezję jako zagrożenie dla swojej „sztuki”. Bo przecież XIX wieczni lekarze ciągle w dużym stopniu korzystali z dokonań swoich XVI wiecznych kolegów. Jakkolwiek brzmi to przerażająco, niestety – to prawda.

Literacko? Jest dobrze. Prostota wymieszania z pasją. Nie trzeba się bać łacińskich nazw ani medycznych opisów. Nie trzeba się bać zagubienia w terminologii. Nic z tych rzeczy – jest prosto i dobitnie. Pierwsze cztery rozdziały czy właściwie części to petarda, prawdziwa petarda która powywraca wam żołądki i mózgi na lewą stronę. Przede wszystkim żołądki. Piąta część nieco zwalnia tempo i stawia na nieco sentymentalną opowieść o chorobie żony narratora; po nim następuje coś jakby koda: krótki rozdział o pierwszej operacji na otwartym sercu. Z zaskakującą pointą. Fascynująca podróż. Polecam zwłaszcza tym, którzy narzekają na stan współczesnych szpitali. Po przeczytaniu tej książki przestałem narzekać. W ogóle na wiele rzeczy związanych z medycyną przestałem narzekać.

W 2008 roku wydawnictwo Znak wznowiło książkę z taką okładką. Nie podoba mi się, ale cóż robić? Sama książka jest tak dobra, że żadna okładka jej nie zepsuje.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz