Uwielbiam sci fi miłością wielką i namiętną, ale w całej sci fi jeden jej rodzaj sprawia, że serce bije mocniej. Postapokalipsa. Co prawda gatunek ten kojarzy się przede wszystkim z filmem i ostatnio z grami, gdzie prym wiedzie Fallout i Metro 2033 (tak, wiem, że Metro 2033 to książki, ale trzeba uczciwie przyznać, że popkultura zjadła książki i stworzyła coś, co w zasadzie żyje i radzi sobie lepiej od książkowych pierwowzorów).
Niedawna premiera Mad Maxa obudziła we mnie na nowo chęć sięgnięcia po stare tytuły nie tyleż filmowe, ile książkowe. Wśród nich jest jedna, która jaśnieje niczym diament i jest jedną z pierwszych tak konkretnych kreacji świata postapokaliptycznego. Czytając czułem się niemal jakbym czytał scenariusz zaginionego Fallouta i jestem w stanie założyć się, że Brian Fargo i koledzy musieli znać i wzorować się na tej książce.
Isaac Edward Leibowitz był amerykańskim inżynierem wojskowym żydowskiego pochodzenia, twórcą zakonu albertyńskiego. Zadaniem zakonu było chronienie wiedzy, jaka ocalała po zagładzie atomowej, która niemal starła ludzkość z powierzchni ziemi. Ci, co ocaleli, wyrzekli się wiedzy. Ludzie, którzy ją pielęgnowali byli zabijani; w najbardziej mrocznych czasach zabijano nawet tych, którzy umieli „tylko” czytać. Książki palono. W późniejszych wiekach nazwano ten smutny czas sprostaczeniem. Leibowitz został przez motłoch powieszony i spalony. Zakon założony przez niego przetrwał i w XXVI nastąpiła kanonizacja Leibowitza. Tu wkraczamy w świat książki.
Wędrujący przez pustynię brat Franciszek z Utah, nowicjusz zakonu albertyńskiego błogosławionego (jeszcze) Leibowitza szuka spokoju i objawienia. Tam trafia na tajemniczego wędrowca. Ów wędrowiec pokazuje mu miejsce tajemniczego znaleziska…
Druga część książki opisuje świat kilka wieków później. Ludzkość znów jest potężna technologicznie, ale trwa nieustanny spór pomiędzy nauką a wiarą.
Trzecie część natomiast ukazuje świat, który niczego się nie nauczył i ponownie stoi u progu wojny atomowej.
Fascynujące jest to, że Kantyka dla Leibowitza to jedyna książka Millera wydana za jego życia. Dziwi, bo książka jest doskonała, piękna i bardzo filozoficzna. Wydana w 1959 roku doczekała się co prawda kontynuacji w postaci równie znakomitej książki Święty Leibowitz i Dzikokonna. Ukończywszy niemal cały tekst, a było to w roku 1996, autor popełnił samobójstwo. Powieść została dokończona przez Terry’ego Bisson’a, amerykańskiego pisarza fantasy.
Kantyka to pieśń liturgiczna o tematyce biblijnej. Książka też jest swoistym traktatem filozoficznym. Trzeba pamiętać, że w latach 50’ i 60’ w USA i nie tylko, żywa była wciąż groza zagłady atomowej. Tamtejsze pokolenia całkiem serio bała się apokalipsy. Zniszczenie Hiroszimy i Nagasaki wciąż było obecne w świadomości. USA prowadziło próby atomowe na pustyni w Nevadzie. USSR straszyło swoimi głowicami; oba narody chciały zmusić się nawzajem do uległości. Mogę sobie wyobrazić, że nie była to zdrowa atmosfera. Powstająca w takich czasach Kantyka dla Leibowitza musiała robić wrażenie jeszcze większe. I robi to wrażenie do dziś. Tym większe, że samo postapo zostało „przetrawione” przez popkulturę na wszystkie chyba strony i sposoby. Powieść Millera jawi się jako to dzieło, z którego swój początek bierze wiele z tych ścieżek, jakimi obecnie chodzi postapo. Nieco zapomniane dzieło. Tym bardziej, że jest niezwykle mądra i świetnie skonstruowana. I, co jest chyba najważniejsze, świetnie napisana. Perfekcyjnie ukazuje świat, który się rozpadł i rozpaczliwie szuka swojej drogi w burzy piaskowej i ciemności. I kiedy w końcu znajduję tę drogę… cóż. Chyba można powtórzyć, za pewną słynną serią słowa, które jak ulał pasują do Kantyki…: War. War never changes…
Zapomniane arcydzieło, które warto poznać. A jak się spędziło godziny przy Falloucie, to nie ma przebacz: trzeba!
Mały dopisek: książkę w Polsce wydano pod dwoma tytułami: Kantyk dla Leibowitza i Kantyczka dal Leibowitza. To dwie identyczne książki, które różnią się jedynie tytułem.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz