wtorek, 9 czerwca 2015

Wayward Pines.Bunt / Wayward Pines.Krzyk; Blake Crouch

Uwaga, koleżanki i koledzy, będzie nieco zdradzania fabuły.
Miałem straszny problem, żeby ugryźć drugą część i tym bardziej bałem się trzeciej. I tak sobie myślałem co w zasadzie napisać o książce, która się nie podoba?
Na starcie już wiemy, co jest za tajemniczym płotem, wiemy gdzie jesteśmy i co się stało. Wiemy wszystko i możemy tylko czekać, jakie rozwiązania naszykuje autor. Czekamy. Czekamy jeszcze. Czekamy przez sto pięćdziesiąt stron i nic się nie dzieje. Jest ciężko.
Wiemy też już, że absolutnie nie jest to żadne drugie Twin Peaks. Nie ma też to za wiele wspólnego z duchowym spadkobiercą Z  archiwum X. Zasadniczo nie ma to nic wspólnego z Przystankiem Alaska  ani żadnym z wymienionych przez autora seriali. O ile w pierwszym tomie był suspens, była zagadka i tajemniczość, to w drugim tomie nie ma nic. Nie ma napięcia. Nie ma tajemnicy. Nie ma oczekiwania. Znaczy, oczekiwanie jest, ale już takie na zasadzie: przeczytałem pierwszą cześć, przeczytam drugą i trzecia jeszcze… o matko i córko!
Zachwyt pierwszej części szybko mija. Zostaje zmaganie się z drewnianym stylem i nazbyt filmowymi zabiegami cięcia akcji. I w zasadzie tak powinno zostać: żadnych książek, tylko serial.
Ale żeby nie było, że wszystko jest źle i nie tak. Pod koniec się rozkręca, akcja rusza, przestajemy obserwować działania bohatera, które są trochę jak scenariusz gry komputerowej: bohater robi misję dla dwóch frakcji i czeka, która pierwsza go polubi. Ma to sens, ale tylko wtedy gdy ja decyduję którą stronę wybrać. Gdy autor wybiera za mnie czuję jedynie poirytowanie. I mam wielką nadzieję, że ktoś zrobi grę z tego, bo może wyjść coś wspaniałego: tajemnica w pierwszym tomie, trochę działania na dwa fronty w drugim i rasowe FPS w trzecim. Tak, właśnie tak.
Drugi tom to straszna mielizna. Tym bardziej ciekawi mnie serial i to, jak z tego wybrną. Kończy się co prawda kolejnym strzałem z ciemności i zwrotem akcji tak potężnym, że nie pozostaje nic innego jak tylko przewrócić oczyma i sięgnąć po trzeci tom. A tam…
A tam potwory, krew, potwory, krew, potwory, krew i trochę miłości.
Dziwi mnie to, że autor, mając do dyspozycji naprawdę niezły temat, nie pokusił się o nic głębszego. Żadnego zmysłu, żadnej refleksji. Nic zupełnie. Żadnego pochylenia się na ludzką kondycją. Żadnego głębszego opisu świata (a uniwersum do dyspozycji ma potężne!). Żadnej zabawy konwencją. Wszystko robi się sztywne i bez sensu. Sieczka trzeciego tomu pozostawia niesmak, zakończenie natomiast irytację tak wielką, że miałem ochotę walnąć czytnikiem o ścianę.
Mam nieodparte wrażenie, że nie miała to być trylogia. Świetnie poprowadzony pomysł w pierwszym tomie, grzęźnie i jest wydłużony na siłę. Bohaterowie nie zyskują na głębi. Złoczyńca (bo jest taki) wygłasza sztampowe formułki o bogu i przeznaczeniu po czym zostaje pokonany. Nuda! Aż chce się wyjść z kina! Natomiast pozabwiona z tajemnicy proza jest błyskotliwa niczym wczesny Dan Brown. Tylko Dan Brown trzymał w napięciu przez sześćset stron. Crouch nie trzyma przez dwieście i ratuje go tylko to, że czyta się szybciutko i można o tym zapomnieć. Znaczy, o tomie drugim i trzecim. Bo pierwszy chcę pamiętać. Dobry pomysł, tylko fenomenalnie skopany. Choć, to też jest jakieś osiągnięcie.
I naprawdę ciekawi mnie którą stroną pójdą twórcy serialu. O ile psioczę, że nie trzymają się linii fabularnej z pierwszego tomu, to jeśli zostaną przy kolejnych to dostaniemy Rambo III skrzyżowane z Jestem legendą i (zgroza!) Tysiąc lat po Ziemi. Czyli absolutnie nic a nic ciekawego.

Szkoda. 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz