czwartek, 15 września 2016

Dzieci Diuny, Frank Herbert

Lubię pisać o Diunie, bo daje mi to nie tyle okazję do przypomnienia sobie tej genialnej serii, ale też mogę sobie do woli pomstować na film Lyncha. Ja wiem, że nie winą Lyncha była tragedia ostatecznego efektu, ani nawet nie winą Stinga, który w filmie całkowicie rujnuje wyrazistą postać Feyd-Rautha, ani nawet uwielbiany przeze mnie na co dzień i w niemal każdej innej roli Kyle MacLachlan, którego Paul Atryda jest zdecydowanie zbyt szlachetnym młodzieńcem i patrząc na niego w filmie nijak nie idzie mi sobie wyobrazić, że jako Imperator rozpęta religijną wojnę, która pochłonie 90 miliardów ludzi w znanym Kosmosie. Nie pasuje mi również Max von Sydow jako Stilgar z jednego, prostego powodu: ma zbyt dobroduszną twarz jak na starego, cwanego planetologa, który w ostateczności... Ale nie uprzedzajmy faktów. Być może zabłąkają się tu dusze, które nie czytały Diuny.
Dzieci Diuny to moja ulubiona część. Idealnie łączy politykę i wartką akcję, zakańcza wątki zaczęte lub pozostawione w dwóch pierwszych tomach i niejako stanowi zakończenie historii o początkach panowania Atrydów na Arrakis. Kolejna część przenosi nas trzy tysiące lat wprzód, ale nie uprzedzajmy faktów.
Paul Atryda odszedł na pustynię, jego dwór rozpadł się, władzę przejęła jego siostra, Alia, Paskudztwo. Obdarzona nadnaturalnymi zdolnościami jest, podobnie jak jej brat, wszystkimi wcieleniami rodu Atrydów jednocześnie. A to oznacza, że jest też Harkonnenem, a podstępny baron Vladimir nawet po swej śmierci nie odpuści Atrydom. Dzieci Paula natomiast, bliźnięta Leto II i Ghanima również posiadają takie zdolności, ale unikają przyprawy aby nie rozbudzać w sobie przyszłowidzenia. Oczywiście, intryga się zagęszczą, gdy pojawia się ród Corrinów, starający się złamać monopol Atrydów na przyprawę poprzez próbę przenoszenia czerwi na inne planety, bo gdzie czerw tam przyprawa. Na to wszystko, z dalekiej pustyni, przybywa ślepy Fremen, który podaje się za proroka i wieszczy przyszłość rodu Atrydów.
Są zdrady, intrygi, mnóstwo śmierci i sporo tej cudnej i specyficznej filozofii Diuny. I, co najważniejsze, powieść ani na moment nie zwalnia tempa. Jest po prostu doskonała. 


niedziela, 29 maja 2016

Metro 2033; Dimitry Glukhovski

Pamiętam, jak byłem nastolatkiem, to strasznie jarałem się Mad Maxem i Falloutem. Pod koniec lat 90' dostałem od kogoś (bo już nie pamiętam od kogo) pierwszego Fallouta i to była miłość od pierwszego wejrzenia, choć pamiętam, że przez dłuższy czas męczyłem się z samą grą nie mogąc jej przejść. Ta miłość do Fallouta trwa do dziś i jest, lekko mówiąc, na tyle nienasycona, że nawet, skądinąd całkiem zmyślne Wasteland 2 nie zdołało jej zaspokoić. I gdy na horyzoncie pojawiło się Metro 2033 ze swoim konceptem apokaliptycznego świata, w którym ludzkość ukrywa się w pozostałościach moskiewskiego metra, z jedna komora mojego serca podskoczyła z radości, a druga zadrżała z obawy. Glukhovski był wtedy jeszcze pisarzem nieznanym, nic o nim nie wiedziałem i chyba w Polsce mało kto wiedział, a raczej nikt. 
Zachwycałem się już tym szalonym Rosjaninem przy okazji Futu.re, która to książka naprawdę wzbudziła mój niekłamany zachwyt. A mimo to słynne Metro 2033 odkładałem na bliżej nie określone kiedyś. To kiedyś właśnie nastąpiło.
W zasadzie mógłbym powtórzyć wszystkie ochy i achy jakie miałem przy okazji Futu.re. Metro 2033 to absolutnie zachwycająca książka, ale pod jednym warunkiem: trzeba puścić kierownicę, założyć ręce za głowę i nie dziwić się niczemu, co stanie na drodze. Metro 2033 to bowiem jazda bez trzymanki, wspaniała i brutalna, a jednocześnie nie pozbawiona specyficznej poetyki jaka jest możliwa tylko wtedy, gdy autor postanowi uśmiercić świat. Ponadto jest to świetna satyra na ludzkie społeczeństwo, szukanie pocieszenia w zdewastowanym świecie, szukania odpowiedzi na fundamentalne i ponadczasowe pytania o zło i dobro. Oto bowiem historia młodego Artema, który ni z gruchy, ni z pietruchy dostaje misję ocalenia metra, staje się metaforyczną i metafizyczną wędrówką nie tyle przez moskiewskie metro, które jest ostoją ludzkości po zagładzie atomowej (czy ostatnią ostoją? Autor tego nie mówi, ale sugeruje, że nie) ile jest to wędrówka przez świat całkiem nam współczesny, przeszły i przyszły, ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Spotykamy więc komunistów, faszystów, satanistów, świadków jehowy i wierzących w Wielkiego Czerwia, spotykamy tajemniczych czarnych, największe zagrożenie dla Metra, wreszcie, spotykamy bibliotekarzy, którzy nimi nie są i stalkerów, którzy jako jedyni wychodzą na powierzchnię. W otchłaniach metra czają się dzikie potwory, zmutowani ludzie i bóg jeden wie, co jeszcze, bowiem moskiewskie metro liczy sobie ponad trzysta kilometrów tuneli, jest więc dość miejsca na wiele potworów. Artem wędruje przez ten zrujnowany świat spotykając coraz to różne indywidua, walcząc z potworami oraz z tajemniczą siłą mieszkającą w ruinach Kremla (ach, cóż to jest za kapitalny wątek!). Artem dodatkowo ma pewną specyficzną cechę: słyszy Metro. Głosy w jego głowie mówią mu, że nie wszystko jest takie, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Zakończenie książki dosłownie poraża: niby spodziewałem się mniej więcej takie właśnie zakończenia, ale i tak zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie.  
Mówiąc krótko: mamy tu istny fajerwerk pomysłów, mniej lub bardziej oryginalnych, ale zawsze trafionych w punkt i pasujących idalnie. Akcja nie grzęźnie w niepotrzebnych dłużyznach, a liczne polityczno- filozoficzne wstawki są krótkie i celne niczym Simo Hayaha podczas wojny zimowej. Wspaniały jest styl Glukhovskiego, swobodny, niemal bezczelny, nadający nowy blask wypranym, zdawałoby się, motywom znanym z postapo. Nawet, jeżeli weźmiemy pod uwagę, iż ostateczny kształt książki wiele zawdzięcza fanon i czytelnikom, z którymi niemal na bieżąco autor konsultował kolejne rozdziały, to i tak mamy powieść wspaniałą, która doskonale zaspokaja apetyty każdego, kto głodny jest kolejnego, (nie)pięknego końca świata. 



środa, 25 maja 2016

Ostatni statek z planety Ziemia; John Boyd

Zaskakująca lektura. Co by się stało, gdyby Romeo i Julia rozgrywał się w alternatywnej rzeczywistości, w której lasery i inne kosmiczne technologie wymyślono już za czasów Lincolna, a obecny świat (lata sześćdziesiąte w powieści) są epoką lotów kosmicznych, a samo społeczeństwo podzieliło się na kasty zgodnie z wykształceniem (matematyków, poetów, socjologów itp.). I, oczywiście, jedni z drugimi nie mogą się wiązać, kochać ani tym bardziej mieć dzieci. Oczywiście, główny bohater powieści, Haldan IV z matematyków zakochuje się w Helixie z poetów. Stajemy więc przed oczywistym dramatem, i tego można spodziewać od początku: główny bohater zostaje złapany i skazany w myśl panującego prawa na wygnanie na odległą, mroźną planetę przekornie nazwaną Piekło. Dodatkowo odkryto u niego syndrom Fairweather'a, który to był przywódcą stłumionej już rebelii przeciwko kastowemu społeczeństwu. Ale, ale, wypada jeszcze wspomnieć (i dla mnie jest to najbardziej fascynujący wątek), że społeczeństwo jest teokracją opartą na naukach Jezusa, politycznego agitatora, który zginął w wieku sześćdziesięciu lat podczas szturmu na Rzym. Zabito go strzałem z kuszy, więc kusza jest symbolem Jezusa. Wszelkie podobieństwa do krzyża są zamierzone. 
Przeciwko takiemu społeczeństwu nasz bohater będzie się buntował. 
Alternatywna historia przedstawiona w tej powieści dziś raczej nie miałaby większego sensu. Poza oczywistym nawiązaniem do Huxleya, książka raczej snuje rozważania natury religijnej i pyta o sens sztuki w skrajnie uporządkowanym świecie, ale i to nie jest jej główną osią. A główną osią jest... Jeśli mam wskazywać, to wskazałbym na prozaiczne "bądź sobą". W dużym uproszczeniu, zakończenie książki bowiem przynosi odpowiedź na inne, ważkie dla popkultury pytanie: kim, do cholery, był Żyd Wieczny Tułacz? Zastanawiacie się, co jedno z drugim ma wspólnego? Pozornie nic, i dlatego właśnie czytałem tę książkę z niekłamaną radością i zainteresowaniem: co chwila zaskakiwała mnie czymś nowym. Kolejna perełka, która nic a nic się nie zestarzała. 


sobota, 16 kwietnia 2016

Terror, Dan Simmons

Każda próba zdefiniowania książek Simmonsa jest z góry skazana na niepowodzenie, bowiem ten człowiek fenomenalnie lawiruje pomiędzy gatunkami, z każdego czerpiąc to, co najlepsze i, balansując często na granicy kiczu, tworzy oszałamiające konstrukty powieściowe, pełne szaleństwa i czystej poezji. Jego światy to twory dziwne, często nierzeczywiste, ale zawsze skonstruowane tak, że można dopuścić ich istnienie, gdy tylko wykażemy się wystarczającą wyobraźnią. 
W Terrorze jest nieco inaczej. Powieść to "przyziemna" w tym sensie, że dzieje się na Ziemi, jaką znamy, a raczej jaką znać możemy z książek historycznych. Jest to opowieść o wyprawie dwóch statków, HMS Terror i HMS Erebus, w celu znalezienia przejścia pomiędzy Kanadą a Arktyką w połowie XIX wieku (1845 - 1848). Zarówno statki, jak i załoga są prawdziwe w tym sensie, że niemal wszyscy bohaterowie powieści istnieli naprawdę i faktycznie na owych statkach się znajdowali. 
Zaczyna się jak klasyczna powieść przygodowa i przez jakiś czas faktycznie nią jest: statki tkwią w lodzie i obserwujemy życie załogi, która stara się sobie jakoś poradzić w tych trudnych warunkach. Duszna atmosfera zagubienia, wiecznego zimna i ciemności oraz barwnych opisów odmrożeń towarzyszy nam przez cały czas. Smród niemytych, ludzkich ciał zamkniętych na małej przestrzeni niemal wylewa się przez litery. Załoga walczy nie tyle z mrozem, co z monotonią i głodem. Ale autorowi to nie wystarcza i dodaje do powieści coś, czego ja osobiście nigdy wcześniej nie spotkałem: folklor Eskimosów. Na statku przebywa bowiem Eskimoska, młoda dziewczyna z wyciętym językiem, której rodzina została zabita a ona sama przygarnięta przez załogę statku. Otacza ją nimb wiedźmy. Zostaje nazwana Lady Ciszą. Dodatkowo niektórzy członkowie załogi donoszą, że w pobliżu obu statków kręci się potwór. Może jest to tylko nadzwyczaj wielki niedźwiedź polarny, a może coś dużo gorszego. Bestia zostaje nazwana Terrorem i systematycznie przetrzebia stan załogi, wśród której zaczyna panować atmosfera przerażenia i paranoi. Dodajmy do tego przerażające zimno i wieczną ciemność i mamy murowany przebój. Skojarzenia z Coś są może i uprawnione, ale Simmons podąża bardziej metafizyczną drogą w konstrukcji swojego potwora. Sięga właśnie po folklor Eskimosów, aby uzasadnić jego istnienie. Załoga walczy o życie, potwór grasuje, a rola tajemniczej Eskimoski w tym wszystkim do samego końca pozostaje tajemnicą. 
Sama konstrukcja książki jest nieliniowa. Kolejne rozdziały opisują historię z punktu widzenia kolejnych członków załogi, pozwalając nam wybrać swoich ulubieńców i tych, których chcielibyśmy rzucić Terrorowi na pożarcie. Daje to opowieści fajną plastyczność, pozwalając spojrzeć na te same wydarzenia oczami różnych ludzi. 
Najważniejszy jednak jest klimat. Ten bowiem jest wprost niesamowity. Dawno nie czytałem książki, która by sprawiła, że gęsia skórka pojawiła mi się na skórze. Simmons kreuje mistrzowski klimat klaustrofobii i paranoi, dojmującego strachu i przerażenia ludzi, którzy stają oko w oko z nieznanym, a mimo to walczą do samego końca, a przy tym pozostaje powieścią na wskroś rozrywkową, którą połyka się błyskawicznie mimo słusznego gabarytu. Plus niesamowity, metafizyczny finał, który początkowo zupełnie mi nie pasował do całości, ale gdy odłożyłem książkę i pozwoliłem jej pobłąkać się po mózgu, zaczął pasować tak idealnie, że teraz nie wyobrażam sobie jakiegokolwiek innego zakończenia. 
A w jednym momencie odłożyłem książkę, bo zwyczajnie się przestraszyłem. A jeśli książka potrafi przestraszyć, to znak, że coś się dzieje. 
Reasumując: mistrzostwo w każdym calu, misz masz gatunków, począwszy od XIX wiecznej powieści awanturniczej, przez horror, dokument, sci-fi, a na Eskimoskich klechdach skończywszy. Wszystko przepięknie zmieszane, balansujące na krawędzi i urywające łeb podczas czytania.    



wtorek, 5 kwietnia 2016

Trudno być bogiem; Arkadij i Borys Strugaccy

Wszechświat to ponure miejsce. Zdobywa się go z trudem i mozołem i nie zawsze się to opłaca. Chodź sama ludzkość weszła w "wiek szczęśliwy" i pozbyła się głodu, wojen i dogmatów religijnych, reszta kosmosu zdaje się nie podzielać tego szczęścia. Więc ludzkość leci w kosmos krzewić idee humanizmu, a przynajmniej stara się to robić. Akcja Trudno być bogiem dzieje się na planecie zamieszkałej przez humanoidalne istoty będące na poziomie mniej więcej ziemskiego średniowiecza. Na tej planecie przebywa Don Rumata, czyli Anton, Rosyjski badacz, pełniący rolę obserwatora i dokumentalisty na owej zacofanej względem ludzkości planecie. I cóż my tu mamy? 
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że ta cała fantastyczna otoczka jest zbędna. I bez niej mamy dość ciekawą historię obcego przybysza, który podszywa się pod kogoś, kim nie jest, zakochuje się, ma wrogów i przyjaciół i stara się odnaleźć w chaosie obcości kawałek swojej przestrzeni. Plany krzyżuje mu religijny przewrót, w którym może stracić nie tylko życie, ale - przede wszystkim - ukochaną kobietę. Prosta historia, która sama w sobie jest opowieściowym samograjem. Ale dzięki geniuszowi Strugackich ta prosta historia przeinacza się w ponurą i okrutną opowieść o człowieczeństwie, władzy i religii. O miłości i poszukiwaniu szczęścia i przyjaźni w obcym świecie, a raczej o tym, ile właściwie te uczucia znaczą, gdy nie jest się tym, za kogo cię uważają. Prawdziwość wobec nieprawdziwego. Don Rumata czyli Anton miota się między powinnością naukowca a możliwością boga. Mając bowiem do dyspozycji ziemską technologię mógłby zmienić bieg wydarzeń na prymitywnej planecie, ale wie, że nie może tego zrobić. Musi pozostawić życie swojemu biegowi. Może jedynie się przyglądać. Działanie byłoby złamaniem zasad, które mu przyświecają. I właśnie ten wewnętrzny konflikt bohatera, jego nieustanne miotanie się, niezdolność do złamania zasad i jednoczesna niezdolność do nie robienia niczego, czyni z tej książki coś wielkiego. Ciężka, brudna i przytłaczająca opowieść o beznadziei bycia bogiem, gdy nic się nie może zrobić. O beznadziei bycia bezstronnym obserwatorem, który, niczym robot, musi wykonać swoje zadanie bez względu na konsekwencje. Wreszcie, o beznadziei bycia człowiekiem, który te wszystkie zasady łamie. 
Metafizyczna przypowieść, piękna, szczera i uniwersalna. 


wtorek, 22 marca 2016

Przekleństwa niewinności; Jeffrey Eugenides

Są takie książki, których nie można zapomnieć. Niepozorne, oszczędne w formie i zdaniach, jakie sączą się z ich kart, niespieszne w narracji. Pozornie nic nie znaczące. Ale odłożone jątrzą myśli na podobieństwo nieznośnych kropel wody. W hałasie codzienności łatwo o nich zapomnieć, ale w ciszy wracają. Jak duchy, albo jak wyrzuty sumienia. 
Przekleństwa niewinności to właśnie taka powieść. Subtelna, delikatna i zwiewna, która kryje w sobie ponury, tragiczny rdzeń samobójstwa pięciu córek pewnego zwykłego małżeństwa z przedmieść Grosse Pointe w stanie Michigan. Autor niemal od razu odkrywa przed nami wszystkie karty, nie bawiąc się w zagadki i niedopowiedzenia: w domu państwa Lisbon pięć córek popełnia samobójstwo. Naprawdę, wiedza o tym na samym wstępie dodaje książce niezwykłej siły przekazu, siły i jednoczesnej bezsilności, gdy obserwujemy nieporadne działania bohaterów. Najpierw zabija się najmłodsza Cecilia. Podcina sobie żyły, ale zostaje uratowana by kilka tygodni później wyskoczyć z okna i nadziać się na żelazny płot. Rodzice stopniowo izolują pozostałe córki od całego świata, a odizolowane stają się postaciami niemal mitologicznymi w oczach nastolatków, zwłaszcza chłopców, którzy za wszelką cenę starają się do owych mitycznych stworzeń dotrzeć. Od pierwszych stron jednak wiemy, że te starania są bezskuteczne: pozostałe córki żyją otoczone nimbem śmierci swojej siostry i same też dążą do zagłady. 
Obserwujemy je i jej rodzinę oczami nastolatków, zadurzonych w siostrach chłopców z sąsiedztwa i szkoły, którzy jak to zakochani chłopcy - widzą w dziewczynach trochę boginie, trochę demony, a najbardziej cielesne i ciepłe istoty z innego wszechświata. Chłopcy gubią się we własnych uczuciach, popełniają błędy próbując ratować pozostałe przy życiu siostry poprzez organizowanie zabaw czy ucieczek z domu, ale my, czytelnicy, wiemy, że nie ma to żadnych szans. Siostry umarły już dawno. Ich fizyczna śmierć w gruncie rzeczy niczego nie zmienia. Może tylko daje znak, że to już koniec marzeń. 
Piękna książka. Piękna tym bardziej, że napisana subtelnie, niemal poetycko, a mimo wszystko przytłaczająca i ponura. I okrutna, ale takim dziecięcym okrucieństwem, które często ze swego okrucieństwa nie zdaje sobie sprawy. Debiut Jeffreya Eugenidesa, choć słabszy warsztatowo od jego późniejszych książek, wciąż wydaje mi się najmocniejszą i najszczerszą jego powieścią. 

Notka na marginesie: temu, kto przetłumaczył tak fenomenalny tytuł jakim jest The Virgin Suicides na to banalne Przekleństwa niewinności należy się włożenie poślinionego palca w ucho. Ja wiem, że piękno i wieloznaczność oryginalnego tytułu jest niemal nieprzetłumaczalne, ale ja już wolę banalne Samobójczynie, pod jakim też została książka wydana.  


Przestrzeń objawienia; Alastair Reynolds

Space opera początkowo wzbudzała we mnie niechęć, póki nie uświadomiłem sobie, że przecież i Fundacja i Diuna to w dużej mierze space opery właśnie. Zresztą, któż nie lubi dobrego tasiemca? 
Na Reynoldsa trafiłem przypadkiem, całkiem niedawno, szukając na Goodreads czegoś do czytania. I znalazłem gościa o nazwisku Alastair Reynolds, byłego astronoma który postanowił zostać pisarzem. Nie napalałem się na nic wyjątkowego. Dostałem za to coś dużo więcej, niż wyjątkową serię książek. W miarę zgłębiania się w pierwszy tom, który miał być tylko niezobowiązującym oddechem pomiędzy kolejnymi tomami Diuny, historia i uniwersum wykreowane przez Reynoldsa pochłonęło mnie jak czarna dziura światło. Ochom i achom nie było końca, pomimo, iż tak obiektywnie patrząc, nie jest to książka ani wybitna ani nowatorska. Jest za to perfekcyjnie skonstruowana, przystępnie napisana i diabelnie wciągająca, z bohaterami, do których chce się wracać. 
Ogólne wprowadzenie jest takie: mamy XXVI wiek. Ludzkość oderwała się od Ziemi i zaludniała planety w odległości kilkudziesięciu lat świetlnych wokół Słońca. Ludzkość, która podzieliła się na kilka odłamów, różniących się głównie stopniem modyfikacji własnych ciał, nigdzie nie natrafiła na choćby ślad inteligentnego życia, za wyjątkiem ruin dziewięciu cywilizacji, które zginęły w tajemniczych okolicznościach. 
Akcja dzieje się na kilku planach, także czasowych i ma kilku bohaterów: Dan Sylveste, archeolog, który bada jedną z wymarłych cywilizacji i stara się rozwikłać tajemnicę jej wymarcia. 
Załoga statku "Nostalgia za nieskończonością", zmodyfikowana pod kątem wieloletnich podróży międzygwiezdnych. Statek dowodzony jest przez kapitana zarażonego tak zwaną Parchową Zarazą, która powoduje, iż jego organizm łączy się z samym statkiem, powodując groteskowe, barokowe w formie zmiany w jego konstrukcji. 
Wreszcie, w mieście o wdzięcznej nazwie Chasm City, najemnik Ana Khouri zostaje wynajęta przez tajemniczą Mademoiselle aby przeniknąć na "Nostalgię za nieskończonością". Jej celem jest zamordowanie Sylvesta... 
Co ciekawe, każda z postaci książki zaczyna nie tylko w innym miejscu, ale też w innym czasie, aby doprowadzić do finałowej konfrontacji wszystkich ze wszystkimi i jeszcze jednym, tajemniczym pasażerem "Nostalgii za nieskończonością", który przedstawia się jako Złodziej Słońca...
Niebywale precyzyjnie skonstruowana, także pod względem naukowym. Nie bawi się w zbędną psychologię czy filozoficzne dywagacje o moralności ludzi z dalekiej przyszłości. Po prostu konstruuje fascynujący wszechświat i wrzuca w niego czytelnika bez zbędnych wyjaśnień. Te przychodzą w miarę czytania; zbieranie i układanie kolejnych fragmentów uniwersum daje zresztą niemałą frajdę, tym bardziej, że początkowo można się nieco pogubić w trzech liniach czasowych, w których działają bohaterowie. 
Jest w tej książce coś, co sprawiło, że czułem żal z jej zakończenia, jak po końcu wciągającego serialu. Bo choć książka nie zmusza do jakichś wyjątkowych przemyśleń, jest jedną z najbardziej uzależniających serii, jakie przyszło mi czytać w życiu. Dla fanów Battlestar Galactica i Mass Effect pozycja obowiązkowa. Zobaczycie, ileż pomysłów się tam przeplata. Wspaniałe, doskonale napisane science fiction. 


środa, 2 marca 2016

Krąg; Dave Eggers

Dave'a Eggers'a śledzę od początku, od Wstrząsającego dzieła kulejącego geniusza, która to książka jest dla mnie niesamowicie ważna i wpływowa. Późniejsze jego książki odbierałem różnie. Nie robiły tak wielkiego wrażenia, a może ja ciągle pozostawałem pod wpływem genialnego debiutu i porównywałem do niego wszystko. Aż do teraz.
Krąg może nie jest powieścią wybitną, jest natomiast powieścią na wskroś współczesną i przez to przerażającą wyrocznią. Oto młoda dziewczyna, Mae Holland, dostaje pracę w największej firmie USA i całego świata (bo USA jest przecież całym światem, czyż nie?) o nazwie Circle. Circle robi wszystko: tworzy portale społecznościowe, wdraża nowoczesne technologie, broni lasów deszczowych i chce zmieniać ludzkość poprzez stworzenie jednolitego, przejrzystego społeczeństwa, gdzie każdy może dzielić się wszystkim w sieci. Brzmi znajomo?
Mae Holland jest ambitna i stara się jak najszybciej piąć w górę korporacyjnej drabiny. Robi to poprzez dzielenie się postami, lajkowanie, zostawianie komentarzy i odpowiadanie na setki pytań klientów.
Założycieli firmy nazywa się Mędrcami a grupę najbardziej zaufanych doradców Bandą Czterdzieściorga.  Firma mieści się w pięknym, nowoczesnym kampusie gdzie każdy jest monitorowany, każdego można znaleźć w kilka sekund, gdzie wszystkie informacje są jawne. Mae, oczywiście, to wszystko bardzo się podoba i z wielkim zaangażowaniem poświęca się pracy, wspominając często swoją starą, niedobrą pracę w której miała jeden komputer z jednym monitorem.
Ogólnie książka specjalnie nie zaskakuje, jeśli chodzi o styl. Wpisuje się doskonale w nurt utopijny z pamiętnym 1984 na czele, do którego to dzieła chyba mu najbliżej. Zamiast Wielkiego brata mamy wszędobylskie kamerki i aparaty komórkowe. Są i chwytliwe hasła: "Prywatność to kradzież", "Dzielenie się to troszczenie" się itp. itd. Ciarki przechodzą po plecach, ale skądś to znamy, prawda?
Korporacja przedstawiona w książce bardzo silnie kojarzy się z Apple i Google. Ale czyż nie są to dwie najbardziej rozpoznawalne na świecie korporacje które aspirują do władzy nad naszymi duszami? Fikcyjna korporacja w książce Eggersa chce stworzyć jeden profil do wszystkiego: lekarz, ubezpieczenie, prawo jazdy, dowód, nawet głosowania miałyby się odbywać przez profil Circle. Wymogiem jest całkowita przejrzystość. Politycy zgłaszają się do programu przejrzystości i noszą na szyjach kamerki rejestrujące wszystko, co robią i z kim się spotykają. Wszelkie zdjęcia, filmy, nawet najbardziej intymne są powszechnie dostępne dla każdego. Nie ma prywatności. Nie ma anonimowości. Jest tylko Circle.
Oczywiście, nie wszyscy się na taki stan rzeczy godzą, jednak sprzeciw jest przez autora potraktowany dość pobocznie i jakby nie ma większego znaczenia. Jakby autor dawał do zrozumienia, że wszelki sprzeciw i tak jest zbędny i nie ma szans wobec siły miliona ludzi korzystających z Circle i chcących pełnej przejrzystości. Główna bohaterka spotyka na swej drodze tajemniczego anarchistę, który ostrzega ją przed  konsekwencjami dominacji jednej korporacji na świecie, ale jest w tym pewien haczyk: tajemniczy anarchista zdaje się nie istnieć... 
Konstrukcja książki jest prosta jak prezentacja w power point, ale nie w tym tkwi jej siła. Siłą jest sugestywny i prosty opis przerażającej rzeczywistości, która nadejdzie (a może już jest), w której niemożliwe będzie istnienie w realu bez konta w wirtualnej rzeczywistości, w której wszystkie informacje i czyny ludzi będą jawne, gdzie anonimowość będzie niemal zbrodnią. 
Ale jest jeszcze coś. Fenomenalne opisy zachowań ludzi w sieci, instynktów stadnych oraz powierzchownego traktowania chyba wszystkich przejawów życia. Świetna jest scena, w której główna bohaterka boi się wysłania "skrzywionej buźki" w ramach dezaprobaty dla działań rządu w Kambodży sądząc naiwnie, że ma to jakikolwiek wpływ na rzeczywistość. Takich smaczków w książce jest mnóstwo. 
Prosta, niezwykle sugestywna rzecz. Czy prawdziwa? To niech już każdy z was oceni, smutną lub uśmiechniętą buźką. 


niedziela, 10 stycznia 2016

Koniec dzieciństwa; Artur C. Clarke

Uwaga! Tekst zawiera śladowe ilości spoilerów! 

Łe! Nie ma laserów! Co to za science fiction, jak nie ma laserów? W Gwiezdnych wojnach są lasery! No tak, wszakże sam dziadzio Wells lasery do gatunku wprowadził i one się tam zadomowiły jak bezdomne koty w piwnicy bloku. 
Artur C. Clarke nie pisał si fi z laserami, choć zdarzało mu się nie raz niszczyć świat albo światy. Pisanie Clarka jest na wskroś klasyczne, co oznacza, że skupia się na człowieku postawionego wobec wyzwań nowoczesności, technologii, kosmosu a przede wszystkim, postawionego wobec samego siebie. Jego proza jest prosta, ale pełna mistycyzmu, filozofii i religii. Jest niezwykle humanitarna i "łagodna". To klasyk pełną gębą, dzięki któremu rozpoczęła się moja przygoda z gatunkiem, głównie przez Spotkanie z Ramą i właśnie Koniec dzieciństwa: dwie wspaniałe książki, które może i nieco się zestarzały i rozminęły z postępem technologicznym, ale dalej są tak po ludzku piękne. 
Powinienem jeszcze raz podkreślić filozoficzność i mistycyzm tej prozy. I jeszcze raz powiedzieć, że nie ma tu laserów, pościgów a kosmici są tak dobrzy, że aż źli. Dlaczego? Bowiem słysząc o adaptacji Końca dzieciństwa, zacząłem się zastanawiać, jak taki temat się dziś obroni, w świecie nastawionym na akcję, gdzie szczytem filozoficznego sci fi jest bełkotliwe Walking Dead
Książka opisuje przybycie kosmitów na Ziemię. Nad kilkoma miastami zawisają olbrzymie statki, a poprzez wszystkie odbiorniki radiowe na Ziemi zostaje nadany komunikat, że odtąd Ziemia na Nadzorców. Nadzorcy zaczynają władzę nad Ziemią od zlikwidowania wojen, nierówności, przemocy wobec zwierząt i chorób. Traktują ludzi z pobłażliwością i sympatią, jednak odmawiają ukazania się, twierdząc, że ludzkość nie jest na to gotowa. Oczywiście, nie wszyscy przystają na taki plan, więc powstaje grupa, która chce zmusić Nadzorców do opuszczenia Ziemi, ale ci błyskawicznie dają sobie z nimi radę. Na planecie zapanował pokój, dobrobyt i równość, ale coś za coś. Jednocześnie zaniknęła potrzeba badań naukowych i tworzenia sztuki. Powstają Nowe Ateny, miasto, gdzie ludzie "żyją po staremu", tworząc i rozwijając się w miarę możliwości.
Co ciekawe, Nadzorcy nie zabronili tworzenia sztuki. Wobec powszechnego dobrobytu i braku trudności ta potrzeba zaniknęła samoistnie. Jedyne, czego Nadzorcy zabronili to badań kosmosu. Gwiazdy nie są dla ludzkości, mówi jeden z Nadzorców. Gdy po pół wieku takiego życia, kosmici decydują się ukazać ludzkości swoją prawdziwą postać, z trapu statku kosmicznego wychodzi.... 
No właśnie, tu leżał ten problem, którego się obawiałem. Clarke był przeciwnikiem zorganizowanych religii, czemu dał w Końcu dzieciństwa wyraz dość mocno. Jednocześnie jego proza, jak już wspomniałem, jest na wskroś przesiąknięta mistycyzmem, religijnością niemal nieuchwytną. Tą religią może być nauka, ale może nią być sam człowiek, który jest dla Clarka siłą tajemniczą i niepowstrzymaną oraz niepewną swojego statusu moralnego. Zło i dobro są często po tej samej stronie. Zastanawiałem się, oglądając serial i czekając momentu, gdy obcy pokażą się. To, co broni się na papierze, w filmie bronić się niekoniecznie musi. Obcy bowiem wyglądają jak... demony. Są to wielkie istoty, koloru ciemnej czerni z wielkimi, skórzastymi skrzydłami i ogonami, które noszą owinięte wokół szyi. Oczywiście, twórcy serialu dokonali kilku zmian i ich kosmita jest jeszcze bardziej demoniczny niż sam demon, żywcem wycięty ze starych bestiariuszy i biblijnych sztychów. Ludzkość przeżywa oczywisty szok, ale ponieważ w sumie i ostateczności przecież zażegnali wojny, głód i nierówności, mogą wyglądać jak tam sobie chcą. Ludzkość akceptuje ich wygląd, a kosmici kumplują się z Ziemianami, odwiedzają ich, rozmawiają lecz ciągle nie do końca są jasne powody ich przybycia. Te, oczywiście, poznamy na samym końcu. 
W serialu poniekąd poznajemy je w pierwszej scenie, gdzie jeden z bohaterów siedzi na zniszczonej kanapie pośród szczątków zniszczonego świata i mówi, żebyśmy o ludzkości pamiętali. Wniosek nasuwa się sam: ludzkości już nie ma. Serial ogólnie dokonuje wielu uproszczeń oraz wprowadza niezbędny (sarkazm i ironia) wątek wielkiej miłości oraz wielkiej religii. Oba wątki są dość łopatologiczne i moim zdaniem stanowią najsłabszy punkt serialu. Tym bardziej, że w książce wątku miłosnego nie ma w ogóle, natomiast wątek religijny jest mądry. Pada kilka ostrych słów pod adresem religii, którą, mówiąc oględnie, ludzkość potrzebuje jak ryba ręcznika. 
W ogóle serial stoi nieco w rozkroku. Proza Clarka nie nadaje się na robienie akcyjniaków, nie jest mroczna. Jej niepokój jest niepokojem człowieka stającego oko w oko z nieznaną, ale wciąż na swój sposób logiczną siłą. Bóg jest bytem niepojętym, tak bardzo zaawansowanym w swej ewolucji, że od boga mitycznego niemal nie odróżnialny. Dlatego obcy wyglądają jak demony; science fiction jest przebraniem, pod którym kryje się odwieczny dylemat ludzkości: jak pogodzić duszę z techniką. Obcy o wyglądzie diabłów przynoszą pokój? Owszem, ale pokój okupiony zaprzestaniem badań, zaprzestaniem sztuki, a czy nie ta właśnie ciekawość czyni nas prawdziwymi ludźmi? Ryzykowna teza: wojna i walka są tak bardzo skorelowane z ludzkim jestestwem, że bez nich tracimy tę ludzką cząstkę. Może właśnie to nieustanne drżenie świata i niepewność jutra każe nam z nadzieją spoglądać w gwiazdy, piąć się nieustannie w górę, doskonalić technologicznie? Pomimo prymitywnych odruchów, takich jak wojna i religia, czy może dzięki nim? Czy człowiek szczęśliwy, najedzony, niewalczący z niczym i nikim, leżący jak kot na piecu dalej jest człowiekiem w sensie duchowym czy tylko organizmem biologicznym sklasyfikowanym jako homo sapiens? Cieszy to, że serial porusza problem utopi, dobra tak wielkiego, że staje się złem, ale tych tematów jest przecież mrowie w kinie. Utopie i antyutopie wyskakują zza każdego rogu. Natomiast dobrego, metafizycznego sci fi, gdzie człowiek staje oko w oko wobec własnych ułomności, lęków i biologicznych ograniczeń już nieco mniej. Nawet ostatnie adaptacje Dicka, którego książki kipią od tych wątpliwości, sprowadzały się w sumie do tępych pościgów i bełkotliwych dialogów o przeznaczeniu, które jednak można zmienić. Koniec dzieciństwa stara się trącić inną strunę, tę bardziej subtelną i metafizyczną. Całkiem udanie, choć kilka rzeczy psuje efekt: nazbyt wyeksponowany motyw wybrańca, sprowadzenie motywu wiary do czarno - białego "wierz, bo Bóg to dobro" oraz nieznośnie patetyczna końcówka. Wróciwszy do książki tuż po obejrzeniu serialu zdałem sobie sprawę, jak karkołomne zadanie mieli twórcy. Tym bardziej brawa, że powstało sci fi smakowite, klasyczne i drażniące te rejony, których od czasu Kontaktu nikt w filmie nie trącał tak udanie i smakowicie, z naprawdę zaskakującym zakończeniem. 
A książka? Nieśmiertelny klasyk, który godnie i szlachetnie się zestarzał, a pod wieloma względami nadal pozostaje aktualny. 


piątek, 8 stycznia 2016

Diuna - Mesjasz Diuny; Frank Herbert

Pisząc o książkach nie lubię opisywać akcji, chyba, że w jakiś sposób jest to niezbędne. Znacznie przyjemniej pisze mi się o wrażeniach, jakie książka na mnie wywarła. I tak ostatnio sobie myślałem, czy takie pisanie ma w ogóle sens? Internet dotarł do punktu, w którym każdy ma swoją opinię na każdy temat i czy komukolwiek potrzebna jest jeszcze jedna? A potem pomyślałem: dlaczego by nie? Skoro Internet to takie wielkie miejsce, będzie tam i zakątek dla mnie! 
Gdy zetknąłem się z Diuną po raz pierwszy, nie zrozumiałem jej. Byłem młodym szczylem, zafascynowanym Clarkiem i Vonnegutem. Polityczna strona mnie zupełnie nie interesowała, poza tym za bardzo postrzegałem samą książkę przez pryzmat filmu, który kiedyś (wyznaję ze wstydem) niemal wielbiłem. Ale wielbiłem nie znając za specjalnie książki (biblioteka w moim rodzinnym mieście miała tylko pierwszy tom sagi), bo jak można sobie wyrobić zdanie o czymś tak złożonym i niejednoznacznym po jednej ledwie lekturze, nie mówiąc już o filmie, który nie jest ani złożony ani niejednoznaczny. Zresztą, przeczytanie pierwszego tomu, czyli Diuny nie daje zbyt wielkiego obrazu całości dziejów Paula Atrydy. Tym bardziej, że naprawdę ciekawe rzeczy zaczynają się dziać później, a Atryda niekoniecznie jest ich bohaterem.  
Teraz, jako człowiek nieco starszy i literacko bardziej doświadczony, przeczytanie Diuny sprawiło mi niemałą satysfakcję. Głównie za sprawą chyba najbardziej solidnie przygotowanego uniwersum, z jakim przyszło mi się spotkać. Samo uniwersum na pierwszy rzut oka nie wydaje się aż tak wielkie, jak, dajmy na to, w Gwiezdnych Wojnach. Jednak to pozór. Jego pozorna "niewielkość" jest znakomicie uzupełniona mnogością zależności, powiązań i politycznych intryg. Z jednej strony historia jest niemal baśniowa, bardzo mistyczna, z drugiej niezwykle brutalna, ale jej brutalność nie jest wysunięta na pierwszy plan. Jednak to, co najbardziej mnie zaskoczyło, to brak jakiegokolwiek podziału na dobrych i złych. To jest polityka i religia, tu wszyscy są dobrzy, gdy są po naszej stronie, a ci źli to po prostu inni. Paul Atryda nie jest postacią dobrą. Rozpętał dżihad, który pochłonął 60 miliardów ludzi na kilkunastu planetach. Jest rządzącym żelazną ręką tyranem, który ożenił się dla sukcesji. Własna matka nie utrzymuje z nim kontaktów, choć dzięki jej knowaniom i nieposłuszeństwu został w ogóle urodzony, gdyż nie wolno jej było rodzić synów, tylko córki. W końcu przeciw niemu samemu na Arrakis powstaje ruch oporu. Samo jego dojście do władzy, polityczna intryga, ale też wykorzystanie podstępów i broni atomowej aby zniszczyć wrogich Harkonnenów (którzy, w ostateczności, reprezentują po prostu inny rodzaj władzy) daje niezbyt oczywisty obraz owego wybrańca. 
Diuna i Mesjasz Diuny polityka, przygoda i fascynujący opis rdzennej ludności Arrakis czyli fremenów oraz ogólny wstęp do uniwersum Diuny. Obserwujemy jak Paul z dziecka staje się wybrańcem, imperatorem znanego Wszechświata i w końcu - tyranem. 
A wszystko napisane w precyzyjny sposób. Uwielbiam dialogi w tej książce. Moim skromnym zdaniem jedne z najlepszych, jakie czytałem. Sama proza czasem wpada w poetycki, nieco mistyczny ton ale to tylko dodaje smaku i kolorytu. Nie ma pod tym względem słabych stron. W ogóle pierwsze dwa tomy nie mają słabych stron. Nawiązania do kultury arabskiej, opisy religijnych zwyczajów czy historia uniwersum - wszystko jest doskonałe i fascynujące. 
Nie należę do osób, które koniecznie chcą filmować każdą książkę, jaka wpadnie im w ręce. Diuna jednak zasługuje na porządne podejście do tematu, tym bardziej, że aby zatrzeć pamięć o tym kuriozum Lyncha. Ten film z rasowej, politycznej, genialnie skonstruowanej powieści robi płaczliwą opowieść o osieroconym następcy tronu na obcej planecie. Dziwi mnie, że jeszcze żaden reżyser nie zakręcił się wokół tematu i nie wysmarował porządnego filmu. Murowany hit jak dla mnie. Gwiezdne Wojny się chowają.