środa, 11 listopada 2015

Hyperion; Dan Simmons

Gdybym miał wybrać dziesięć najlepszych książek z kategorii sci – fi, jakie czytałem w życiu, Hyperion byłby w tej dziesiątce. I choć z pierwszego czytania nie wyłapałem wszystkich wątków filozoficzno – mistycznych, kolejne lektury odsłaniały coraz więcej. Ostatnia, sprzed dwóch tygodni, utwierdziła mnie w przekonaniu, że to dzieło ponadczasowe, wciąż świeże i wspaniałe, w którym odnaleźć można niemal wszystko, co składa się na perfekcyjną powieść. Z niecierpliwością też czekam na zapowiedzianą ekranizację, która jednak co i rusz łapie obsuwy i obecnie jest chyba planowana gdzieś w okolicach 2017 roku.
Co najciekawsze, Hyperion nie ma jednolitej narracji ani akcji jako takiej. Obserwujemy siedmiu pielgrzymów podróżujących na planetę Hyperion. Pielgrzymują do Grobowców Czasu, tajemniczej struktury, która, ogólnie rzecz biorąc, "przybyła" z przyszłości. Wokół nich narosła legenda o niejakim Chyżwarze, kolczastym i czterorękim potworze który lubi nadziewać swoje ofiary na stalowe kolce jak dzierzba. Powstał nawet kościół czczący tegoż Chyżwara. Zresztą, w oryginale Chyżwar dzierzbą faktycznie jest czyli nazywa się Shrike, co dosłownie dzierzbę oznacza. Dzierzba to ptak o ciekawych zwyczajach: lubi nadziewać swoje jeszcze żywe ofiary na kolce krzewów lub na druty kolczaste wokół pastwisk. Pasuje? Pasuje.
Każdy z pielgrzymów opowiada swoją historię. Opowiadają o tym, co łączy ich z tajemniczym Chyżwarem, z Hyperionem oraz z Grobowcami Czasu. Pielgrzymów jest siedmiu: Kapłan, Żołnierz, Poeta, Uczony, Detektyw, Konsul i Kapitan, który nie zdąży opowiedzieć swojej historii. Każda z historii początkowo wydaje się niezwiązana ze sobą, ale to pozór. Simmons tka misterną sieć, naszpikowaną symbolami i zależnościami, niekoniecznie widocznymi na pierwszy rzut oka. Książka kipi od religijnych i filozoficznych rozważań, podanych ze smakiem, bez częstego w tym gatunku lania wody i moralizującego bełkotu. Simmons to nieludzko wręcz sprawny pisarz; to, co wyprawia w Hyperionie przyprawia o zawrót głowy. To, w jaki sposób wykorzystuje pewne, wydawałoby się, nielogiczne motywy (Drzewostatek, latające dywany czy odbudowana przez Sztuczną Inteligencję osobowość Johna Keatsa umieszczoną w ciele androida) i nadaje im sens czyni z niego mistrza układania w logiczną całość nijak nieprzystających elementów przy jednoczesnym zachowaniu literackiego mistrzostwa.
Co ciekawe, Hyperion nie zamyka niemal żadnego z wątków, jakie pojawiają się w opowieściach pielgrzymów. To książka, która jedynie zadaje pytania, całe mnóstwo pytań. Pielgrzymi docierają w końcu do Grobowców Czasu, ale tu książka się kończy. Na efekt ich pielgrzymki musimy poczekać do drugiego tomu.
Simmons jest nie tylko sprawnym rzemieślnikiem; Hyperion ma „to coś”, poetycką głębię, filozoficzny zamysł i nieposkromioną ciekawość . Z tą książką się żyje, a ona nieubłaganie żyje w tobie, dojrzewa i zmienia się. I wciąż jest. Raz przeczytana, nie odpuszcza, nie wychodzi z głowy.
I choć kolejne tomy nieco „spuszczają z tonu” jeśli chodzi o ową głębię, to nadal trzymają niesamowicie wysoki poziom z przebłyskami geniuszu i prawdziwej poezji. Ale o tym niebawem.


czwartek, 15 października 2015

Trawa; Sherri S. Tepper

Muszę uczciwie przyznać, że miałem z tą książką pewien problem. Niby jest tu wszystko, co potrzeba, aby stworzyć dobrą opowieść – tajemnica, ciekawy świat i wielu bohaterów. Ale coś tu zgrzyta.
Nie jest do końca tak, że to zła książka. Jest raczej dobrym przykładem tego, jak całkiem dobry pomysł pogrzebać po metrem niepotrzebnych szczegółów i całkowicie statycznej i niemrawej akcji. Dziesiątki opisów strojów, powitań oraz zwrotów grzecznościowych, kolorów krajobrazu i budynków sprawiały, że po skończeniu lektury pamiętałem jak bohaterowie wyglądali, ale za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć co właściwie robili i o co im chodziło.
A chodziło mniej więcej o to, że mamy mniej więcej wiek XXIII, ludzkość mieszka na mniej więcej pięćdziesięciu planetach o wdzięcznych nazwach Terra czy Pokuta, wszechświatem rządzi Świętość a tak ogólnie to ludzkość jest zagrożona, bo na wszystkich planetach szaleje zaraza. Na wszystkich? Nie, na jednej z nich, zwanej Trawą, nie ma śladu zarazy. Tam zostaje wysłane poselstwo z Terry aby zbadać, czy to przypadek, czy może Trawa zawiera lekarstwo na zarazę.
Na samej Trawie nic nie jest takie, jak się wydaje. Planetę zamieszkuje kilka gatunków zwierząt, wielkie, inteligentne Hippae, nieco mniejsze, złowieszcze Ogary i Lisy, całkiem pozbawione sumienia i dobroci zwierzęta, na które pozostałe polują.
Samo polowanie, w którym biorą udział ludzie zamieszkujący Trawę, stanowi przedziwny i tajemniczy rytuał, do którego nie dopuszcza się obcych, a który jest traktowany jak swoista inicjacja w dorosłość. Oczywiście, same zwierzęta jak i rytuał polowania jest na tyle tajemniczy, że pozwala stworzyć na samym początku niebywałą tajemnicę, która mogłaby trzymać w napięciu do końca książki. Mogłaby by, gdyby nie wspomniane opisy. A także liczne perełki językowe typu „jej suknia nadęła się jak smutny balon”. Czy to, co mnie osobiście drażniło najbardziej: archaizmy. Wydawać by się mogło, że świętym prawem każdego sci fi jest tworzenie nowych słów na nazwanie nowych wynalazków. Ale jeśli bohater powieści używa urządzenia, które z opisu i wyglądu działa jak telefon, to po cóż nazywać go „szeptofon”? Jaki w tym sens? Mam niejasne wrażenie, że autorka chciała nadać futuryzmowi nieco sielskiej atmosfery. Ten zabieg zupełnie do mnie nie trafia.
Z technologią w tej książce jest ogólnie na bakier. Istnieją podróże międzygwiezdne, ale na samej Trawie panuje atmosfera z mniej więcej początków XX wieku. Podróżuje się balonami albo sterowcami czy czymś w tym kształcie. Ruch kołowy jest zabroniony. Ma to wszystko swoje uzasadnienie, że zamieszkujące planetę Hippae są niechętne takim ingerencjom i nie wolno niszczyć trawy, która porasta całą planetę. Ten argument kupuję, ale nadal pozostaje wrażenie, że ludzie są technologicznie niedorozwinięci w tej książce. Bardziej to wszystko podchodzi pod jakieś fantasy, niż pod sci fi. I tak bym tę książkę traktował.
Co do samej akcji, to wlecze się niemiłosiernie. Autorka podsuwa ciekawe wątki, sprawnie nakreśla początkową tajemnicę planety o nazwie Trawa, po czym zasypuje to gdzieś pod warstwą szczegółów, które niczego nie wnoszą ani nic nie dają. Mam wrażenie, że sama tajemnica zarazy i Trawy mogłaby być rozwiązana znacznie wcześniej, gdyby autorka nie kazała bohaterce prowadzić skomplikowanych gier salonowych i dumać nad tym, jak kazać się do siebie zwracać. Być może byłoby to uzasadnione, gdyby miało sens. Ale nie, z perspektywy zakończenia książki nie ma. Jedynie irytuje.
Oczywiście, autorka pokusiła się też o opisanie stanu Ziemi w przyszłości, pod wodzą Świętości. Oczywiście, jest przeludnienie, jest regulacja urodzin. Mamy też tajemniczą Pleśń, której zadaniem jest zniszczenie ludzkości poprzez rozsiewanie zarazy. Ich wątki są często urywane, poprowadzone po łebkach. Podobnie jak sam motyw ruin starożytnego miasta, które ludzie odkryli na Trawie. Motyw pojawia się, poświęca mu się chwilę uwagi, po  czym znika. Trawa jest częścią cyklu; nie wiem, czy pozostałe części zostaną wydane. Jeśli nie, to znacznie utrudni spojrzenie na całość tego całkiem frapującego, jakby nie patrzeć, uniwersum.  
To może na koniec jakieś plusy? Tak, jest ich dużo, a największym jest naprawdę sprawny warsztat i ciekawe uniwersum. Fajny jest pomysł ze zwierzętami zamieszkującymi tajemniczą planetę. Ciekawy jest opis rytuałów mieszkańców Trawy. Ale, jak dla mnie, potrzeba czegoś więcej, aby stworzyć przekonywującą i wciągającą sagę. Trawa nie przekonuje. Choć, z czystej ciekawości przeczytałbym resztę, jak dobrą telenowelę. Jest to rzecz którą warto poznać, choć może nie w pierwszej kolejności. Seria Artefakty oferuje prozę na mistrzowskim poziomie, może dlatego Trawa w ogólnym rozrachunku i w porównaniu do reszty serii prezentuje się co najwyżej średnio.



piątek, 2 października 2015

Czerwony Mars; Kim Stanley Robinson

Kończyłem czytać tę książkę, gdy gruchnęła wiadomość, że na Marsie odkryto wodę w stanie ciekłym.  Niespotykany zbieg okoliczności. Aż zadrżałem z radości!
Mars od dawna rozpala wyobraźnię, nie tylko pisarzy. Mityczny bóg wojny, krwistoczerwona planeta, która kluczy specyficznym ruchem wśród innych gwiazd i planet. Od kiedy zaobserwowano na jego powierzchni charakterystyczne kanały, sądzono, że kiedyś albo i nadal istnieje tam zaawansowana cywilizacja, która w ten sposób doprowadza wodę z czap lodowych do pustynnych obszarów planety. A potem Wells i jego Wojna światów i Borroughs, który „wymyślił” zielone ludziki. I poszło. Literatura ochoczo zasiedlała Marsa albo odkrywała na nim pozostałości wspaniałych cywilizacji, które miały dać początek życiu na Ziemi. O twarzach i innych kształtach nagminnie wypatrywanych wśród rdzawych skał nie będę nawet wspominał.
Pośród wszystkich marsjańskich powieści ta jedna zasługuje na specjalne wyróżnienie. Powodów jest mnóstwo, ale najważniejszy jest taki, że to kawał naprawdę wspaniałej prozy, napisanej ze znawstwem, wyczuciem i smakiem. Cudowna saga o setce ludzi wysłanych na Marsa celem założenia tam pierwszego ludzkiego osiedla, bazy naukowej a także, co oczywiste, stworzenia nowego społeczeństwa oderwanego od skostniałej, zjedzonej przez korporacje Ziemi.
To, co najbardziej zdumiewa, to fakt, że można tę książkę brać całkiem współczesną powieść, bowiem od strony naukowej nie straciła na aktualności, mimo, iż została napisana ponad ćwierć wieku temu. Opisy naukowe są precyzyjne, dokładne i momentami bez encyklopedii ani rusz. Podstawa naukowa jest tak wspaniale opisana, że czasem miałem wrażenie, jakbym czytał autentyczną kronikę przedstawiającą podbój Marsa. Byłem przekonany, że połowę słów autor sobie wymyślił. Ale nie, szybki rzut do słownika i okazuje się, że „mohole” to termin geologiczny, nie wymysł autora. I takich smaczków jest cała masa. Nie robi też tego łopatologiczne, w sensie nie wyjaśnia wszystkiego poprzez dialogi bohaterów, wychodząc ze słusznego założenia, że skoro już kogoś wysłano na Marsa, to nie trzeba mu tłumaczyć wszystkich zawiłości tektoniki płyt (której Mars podobno nie ma) ani skąd się wzięły kanały (których ma aż nadto). W tym miejscu autor liczy, że czytelnik wykaże się instynktem i ciekawością i sięgnie po odpowiednią literaturę, aby zbadać dany termin. Dziś, gdy internet jest pod każdą strzechą to, doprawdy, niewielki wysiłek. A autorowi chwała za to, że nie robi z czytelnika durnia i nie każe mu wierzyć, że naukowcy muszą sobie tłumaczyć podstawy nauki, z której robili doktorat.
Ale nauka to nie wszystko i gdyby tylko na tym opierała się ta powieść, to pewnie nie byłaby tak wspaniała. To, co czyni tę powieść naprawdę wielką, to kilkanaście pełnokrwistych postaci, które zakładają tę kolonię. Są to naukowcy, rzecz jasna, więc mają okazję stworzyć społeczeństwo czysto technokratyczne, pozbawione polityki i religii, ale przecież nie może być tak kolorowo. Następują romanse, podziały. Tworzą się nowe mity, przekonania, nawet religie. Tworzą się frakcje i, w rezultacie, co nieuniknione, tworzy się polityka. Apogeum następuje, gdy na Marsa zaczynają przybywać kolejni osadnicy a ziemskie korporację chcą położyć łapę na surowcach. Dochodzi do gorzkiego końca marsjańskiej utopii.
To, czego nie sposób też pominąć, to unoszący się nad powieścią ekologiczny motyw. Mianowicie, czy moralne jest zmienianie świata, który choć martwy, jest jednak jakoś tam przez naturę ukształtowany. Ziemianie mają za zadanie przygotowanie planety pod terraformowanie, więc niemal nieustannie przewija się motyw, czy ludzkość ma prawo ingerować w jakikolwiek świat do tego stopnia, by tworzyć tam zupełnie inny ekosystem. Mam wrażenie, że dziś mało kto miałby jakiekolwiek obiekcje na ten temat. Martwy świat Marsa aż się prosi o uczynienie go bardziej przyjaznym dla nas, ludzi. Tym bardziej teraz, gdy równowaga ekologiczna Ziemi jest dość poważnie zachwiana. W tym wypadku marsjańskie przesłanie odnosi się do Ziemi, którą zmieniamy ponad miarę.
Jedyne, co w powieści się zestarzało, to polityka międzynarodowa. Sądzę, że w dzisiejszych czasach nikt by na Marsa nie wysyłał Arabów jako cennych osadników, a wizja meczetu na Fobosie jest co najmniej dziwna. Ćwierć wieku temu widać dziwnym to nie było.
Czerwony Mars to pierwsza część trylogii. Absolutnie wspaniałej trylogii, kto wie, czy nie najlepszej, jaka do tej pory powstała na temat możliwości osiedlenia się na innej planecie. Nawet dziś, po tylu latach i po wielu odkryciach naukowych, nadal żywa i szalenie aktualna. Także pod czysto ludzkim względem, bo człowiek chyba jednak nie zmienia się tak prędko, jak nauka. A szkoda. Może zamiast zastanawiać się nad naturą aniołów i lać się o świecidełka, moglibyśmy już dawno latać na Tytana. Kto wie?



środa, 23 września 2015

Pieśń krwi; Greg Bear

Jakoś tak się utarło, że myślimy o sobie jak o skończonych, doskonałych formach życia, które nie podlegają już żadnym zmianom. Proces ewolucji zakończony, jesteśmy chodzącą doskonałością.
Oraz jednością. No bo kto zastanawia się nad sekretnym życiem swoich własnych komórek? Jesteśmy przecież jednym organizmem. Pojedyncza komórka to bezbarwny budulec, cegiełka, a tylko szaleniec przypisuje cegłom jakąkolwiek autonomię. A tymczasem każda komórka to oddzielny organizm. Nosi w sobie pełen zapis genetyczny nas, ludzi. No właśnie, nas? Czy może swój własny, a my jesteśmy tylko wielką maszyną mającą na celu chronić ten zapis, chronić pojedynczą komórkę?
No i lubimy myśleć, że inteligencja równa się wielkość. Zastanawiamy się jakie tajemnice kryje dziewięć kilogramów mózgu kaszalota, a nieco mniej zastanawiamy się nad potencjałem małej, sprytnej ośmiornicy. Albo mrówczej kolonii. Tymczasem sama natura skrywa przed nami zapewne jeszcze większe i bardziej zaskakujące tajemnice.
Greg Bear napisał książkę o tym, co by było, gdyby pojedyncze komórki zyskały świadomość w wyniku eksperymentów biologów i zechciały zyskać trochę wolności. Oraz mieć własny… hmmm… świat.
Zaczyna się tak, że pewien genialny, ale nieco antypatyczny biolog prowadzi nie do końca legalne badania nad komórkami. Przez to zostaje zwolniony z pracy, a nie chcąc tracić wyników swoich badań, wykrada stworzone przez siebie komórki. Robi to w najprostszy sposób: wstrzykuje je sobie. Początkowo komórki zaczynają zmieniać jego ciało: staje się zdrowszy, silniejszy i sprawniejszy seksualnie. Trochę przypomina Muchę? Trochę tak, ale zakończenie jest inne. O ile Mucha skupia się na jednostce, tu mamy cały wszechświat. Tym wszechświatem jest ów biolog, w którego ciele zaczyna kwitnąć inne, nieznane inteligentne życie, które szybko nabiera świadomości istnienia innych wszechświatów, czyli ludzi. I owo nieznane życie chce ludziom pomóc.  
Co ciekawe, książka zdaje się nie traktować o zagrożeniach wobec eksperymentów genetycznych i biologicznych, pomimo, iż dla większości postaci w książce nie kończy się zbyt dobrze, to jednak ogólna wymowa jest raczej taka, że każde inteligentne życie, jakie napotkamy na swej drodze zasługuje na szansę. Tym bardziej, że owe „inteligentne komórki” nie są wcale złe. Owszem, mają swoje cele, które są diametralnie inne od celów ludzi, ale autor nawet przez chwilę nie daje odczuć, że dzieje się jakaś wielka krzywda. Raczej wielka zmiana.
To, co opowiadane tak skrótowo wydaje się nieco bezsensowne, zostało przedstawione w sposób mistrzowski. Ta książka, będąca rozwinięciem opowiadania, ma w sobie wszystko, co powinna mieć doskonała powieść sci fi: porządne, naukowe uzasadnienie, czysty, niemal sterylny język oraz solidnie nakreślone postaci. Do tego napisana w sposób tak wciągający, że dosłownie nie sposób się od książki oderwać.
Jedyną rzeczą, do jakiej mogę się czepić, to liniowość. Nie ma co liczyć na niepokojące zwroty akcji, choć sama tematyka jest fascynująca na swój sposób, więc chyba nie jest to zbyt wielka wada.
Dziś więc krótko: jedna z tych książek, którą wypada znać.




poniedziałek, 7 września 2015

Genesis; Bernard Beckett

Antyutopia. Nie przepadam za tym tematem. Wolę klasyczną apokalipsę, jeśli mam być szczery. Ale ta książka zwabiła mnie do siebie rzekomo innowacyjnym podejściem do sztucznej inteligencji, a to już temat, który uwielbiam.
Przede wszystkim należy powiedzieć, że forma książki to wzbogacony o wtręty przeżyć osobistych stenogram rozmów, jakie prowadzi bohaterka powieści i tajemnicza komisja egzaminacyjna tajemniczej Akademii, przed jaką staje. Rzecz dzieje się w przyszłości, na wyspie, która kiedyś była Nową Zelandią. Świat jest po tajemniczej wojnie, w której duża część ludzkości wyginęła. Na Nowej Zelandii utworzona została Akademia na wzór platoński. Ideał. Ludzie w niej podlegają tak ścisłym regulacjom, że rychło okazuje się, że ów raj nie jest wcale taki kolorowy. Wyspa otoczona jest wielkim murem. Za murem żyją ludzie, biedni, którzy próbują na prymitywnych łodziach dostać się za mur. Każdy, kto choć zbliży się do muru, jest natychmiast zabijany. Ale jeden huncwot wyłamuje się i ratuje młodą kobietę, która na niewielkiej łodzi dobiła do muru. Ukrywa ją, ale sprawa wychodzi na jaw. Bohater zostaje schwytany i ukarany.
O tym tajemniczym bohaterze zdaje egzamin młodziutka dziewczyna, Anaksymandra, wiele lat później. Chce wstąpić do Akademii. Chce bronić idealnego społeczeństwa opartego na platońskich ideałach.
Słuchając jej egzaminu dowiadujemy się, że ów bohater o wdzięcznym imieniu Adam, jako karę dostał przymus nauki robota, eksperymentalnej sztucznej inteligencji o kuriozalnym wyglądzie pudła na gąsienicach i głowie orangutana. Szybko między nimi (między Adamem i robotem) wytwarza się specyficzna relacja zakończona pewnym spiskiem, którego szczegóły to już sobie doczytacie.
Książka ta niebezpiecznie balansuje na granicy tego, co można nazwać „literaturą młodzieżową”. Nie tylko ze względu na bohaterkę, która ma czternaście lat. I nie tylko ze względu na postać buntownika Adama, który lat ma siedemnaście. I nie tylko ze względu na pewne, ale bardzo delikatne, podobieństwa do Dawcy (co pewnie bardziej jest znane jako film Dawca pamięci, którego nic nie było w stanie uratować). Bardziej przez to, że sama forma utopii jest wyłożona tak łopatologicznie, że aż boli. Natomiast to, co w tej książce jest naprawdę wartościowe, to relacja człowiek – maszyna, SI już na tyle zaawansowane, że może knuć spiski i szantażować naszego bohatera. I jest to inteligencja o lata świetlne odległa od kostycznego HAL – a 9000.
Pozornie książka rozgrywa się tylko na tym jednym polu. Młoda dziewczyna zdaje egzamin i przez jej wypowiedzi poznajemy historię tajemniczej Akademii jak i całej utopii, w której żyje. Poznajemy historię Adama i jego relacji z robotem. Ten sprytny zabieg pozwala na odwrócenie uwagi czytelnika do tego stopnia, że zakończenie jest prawdziwym strzałem między oczy. Choć, nie bez pewnych niedociągnięć: kilka naprawdę niewielkich nieścisłości, które w niczym nie przeszkadzają. Ot, szczegóły!
Ale fajne jest to, że książka w prosty sposób stara się zadać kilka niewygodnych pytań. Czy naukowcy słusznie przestrzegają przed wynalezieniem SI? Czy faktycznie nie dojdzie do tego, że zaawansowana sztuczna inteligencja uzna życie organiczne za nic nie warte, niższe i godne jedynie zniszczenia? Jesteśmy lata świetlne od Matrixa i jego wizji organicznych, ludzkich bateryjek. Wracamy do starej, dobrej szkoły, że roboty zwyczajnie ludzkość zamiotą pod dywan. I o ile kiedyś jeszcze rządził etos wojownika broniącego opartych na węglu istot, o tyle teraz coraz częściej pojawia się głos, że być może ewolucja wręcz nakazuje nam zniknąć, gdy pojawia się silniejszy, lepszy i inteligentniejszy byt. Taki, który przede wszystkim jest pozbawiony wad moralności, religii i współczucia. Pozbawiony jest ułomności organicznego ciała, podatnego na bakterie, wirusy i ogólną śmierć. Zwyczajnie lepszy i potężniejszy. Czy my – ludzkość – nie powinniśmy potulnie usunąć się w cień przed silniejszym, jak zrobili to Indianie w Amerykach?
Podobają mi się też próby wyobrażenia sobie, jak by mogło wyglądać takie zwyczajne, codzienne życie takich „sztucznych inteligencji”. Jak skonstruowały by sobie świat, skoro wszystko, dosłownie wszystko, co znają, pochodzi od ich organicznych przodków? Zastanawialiście się kiedyś nad tym? Albo czy zastanawialiście się, jakby wyglądała moralność i religia, gdyby nagle ludziom nie były potrzebne ciała? Uważacie, że tak samo, jak do tej pory? Myślę, że każdy jeden aspekt naszej cywilizacji wymagał by całkowitego przewartościowania. Taki Matrix, wbrew pozorom, nie jest ponurą wizją. Ludzie tam przynajmniej jeszcze istnieją.



środa, 2 września 2015

Piąta fala; Rick Yancey

Inwazja kosmitów na Ziemię. Miodny temat, ale przewałkowany tak intensywnie, że ciężko tu stworzyć coś nowego i świeżego. Ale bardziej, niż przebieg samej inwazji ciekawiła mnie wizja obcych. W tej materii to dopiero jest ciężko. Konkurencja postawiła poprzeczkę wysoko, popkultura ma swoje archetypy i nienaruszalne świętości. Sama idea "pierwszego kontaktu" to jedna z najbardziej fascynujących idei jaka istnieje w literaturze, nie tylko sci fi. Pisarze mają naprawdę wielkie pole do popisu.
A Rick Yancey ma to wszystko gdzieś.
Natknąłem się na tę książkę szukając czegoś świeżego. Przeczytałem kilka pochwalnych recenzji, zaopatrzyłem się w książkę i z wielkimi nadziejami ruszyłem w podróż. Lubię te tematy: ziemia zniszczona przez obcych, ludzie walczą o przetrwanie, zamiary przybyszów są nieznane, przetrzebiona ludzkość się jednoczy i tak dalej, i tak dalej. Tematyka o  niewyczerpalnej ilości kombinacji.
Ale Rick Yancey ma to wszystko w dupie.
Przeczytałem wcześniej tegoż autora całkiem ciekawą i zmyślną książkę Monstrumolog. Sprawna warsztatowo, ciekawa i przyjemna. Pomyślałem sobie, że Piąta fala da przynajmniej to samo.
Tak ogólnie rzecz biorąc jest to rzecz plasująca się gdzieś pomiędzy Hunger games a sagą Zmierzch. Ze wskazaniem na Zmierzch. Ta książka robi kosmitom to, co Zmierzch zrobił wampirom (taką recenzję też spotkałem na zagranicznych stronach). Ale jeśli ktokolwiek z was był na tyle odważny, że przeczytał Intruza tej pani od wampirów, będzie miał wyobrażenie o tym, co tu może się dziać.
To naprawdę nie jest nic więcej, niż romansidło dla nastolatków ubrane w płaszczyk sci fi. I to niezbyt wysokich lotów, pełne logicznych dziur i nieścisłości od których momentami bolą zęby. Sami kosmici… Cóż… Może nie będę zdradzał tej fascynującej i głębokiej prawdy, jaką objawia nam autor, który najwyraźniej o jeden raz z dużo przeczytał Kontakt i o jeden raz za mocno wczuł się w Dzień niepodległości, aż wszystko mu się pomieszało. A najgorsze są te dualizmy. Trochę jestem człowiekiem, i trochę nie jestem. Trochę jestem nieśmiertelny, ale trochę nie jestem. Trochę cię kocham, ale trochę nie, a ogólnie to ty tego nie zrozumiesz. I tak przez całą książkę. Naprawdę, po stu stronach zaczynam kibicować kosmitom niszczącym ludzkość. Może o to autorowi chodziło?
Same postacie do sztampa, że szkoda gadać. Nastolatka z kompleksami. Tajemniczy przystojniak z zadbanymi dłońmi w chacie pośrodku lasu. Szkolny lowelas, który przeszedł szkołę życia. I młodszy braciszek ratowany przez wszystkich naraz. Naprawdę, po trzystu stronach to jedyne, co mogę powiedzieć o postaciach z którymi spędziłem koniec świata!
Ale żeby nie było, że się tylko znęcam i pastwię. Jest w tej książce kilka plusów. Na pewno czyta się błyskawicznie. Na pewno czyta się lekko. Sam pomysł ma potencjał, ma coś intrygującego. To coś zostało co prawda koncertowo skopane i zaklejone ckliwościami, ale coś w tym jest. Gdzieś, zakopane głęboko. Nie wiem jeszcze, co to jest. Jakiś niepokój, może brud. Coś, co daje nadzieję na drugi tom i trzeci, który w drodze. I film, który też w drodze, po którym nie spodziewam się absolutnie niczego pozytywnego.
Musicie pamiętać, zanim sięgnięcie po tę pozycję: to książka dla nastolatków, o nastolatkach i napisana przez dobiegającego sześćdziesiątki nastolatka, który wcześniej pisał raczej mroczne fantasy. Naprawdę, nie znajdziecie tam nic więcej. Przyjemna, momentami intrygująca, ale w ogólnym rozrachunku mocno rozczarowująca.  
A najbardziej wzruszającym momentem powieści jest historia z posłowia, gdzie autor pisze, że podczas pisania książki zdechł mu pies.  




środa, 26 sierpnia 2015

John ginie na końcu; David Wong

David Wong to kolejny amerykański self made. Publikował swoją książkę na blogu, pisząc ją nocami, podczas gdy dniami wypełniał tabelki dla wielkiej korporacji. Jak sam o sobie mówi, nie ukończył żadnego kursu pisania, nie ma żadnego przygotowania aby napisać książkę, nawet nie umie dobrze angielskiego. Propozycję wydania potraktował jako żart.
No i w końcu wydali mu książkę. I nakręcili całkiem przyzwoity film na podstawie owej książki. Jakkolwiek nakręcenie filmu na podstawie takiego szaleństwa jest pomysłem co najmniej szalonym, to udało się. Film i książka.
Nazwisko Wong jest najczęściej występującym nazwiskiem na planecie Ziemia. Wiedzieliście o tym? podobno imię David też jest dość popularne i tak autor tłumaczy przybranie takiego pseudonimu: aby ciężko było znaleźć cokolwiek na jego temat w sieci.
Jako projekt blogowy z pewnością książka miała sens. Nie trzeba było czytać za jednym zamachem i nieraz przymykać oko na niespodziewane zwroty akcji czy niedopowiedzenia czy wręcz nieuzasadnione niczym skróty i duchy z maszyn, które nagle rozwiązują akcję albo pchają ją na inne, wygodniejsze dla autora tory. Nie mniej jest to rzecz naprawdę godna uwagi i tak zwyczajnie, po ludzku fajna. Ale przede wszystkim to szaleństwo totalne.
Nie da się opowiedzieć, tak w skrócie, o czym jest ta książka. Zwyczajnie nie da się, mimo, iż jest to łatwiejsze, niż się wydaje. Na tym polega cała sprzeczność tej opowieści: jest ona jedynie urywkiem czegoś większego. Autor stworzył miodne uniwersum, które gdzieś tam, w pewnym momencie, zaczęło żyć własnym życiem. Zauważyliście to życie? Pewnie nie. Nie ma strachu. Zapewne nikt nie zauważył.
Przez kilka lat opowieść leżała sobie odłogiem i czekała. Gdy w końcu David Wong się za nią zabrał, powstało istne szaleństwo. Trochę horror, trochę sci – fi, trochę Monty Python. Wszystko zalane solidną porcją psychodelicznego sosu sojowego.
Bo właśnie sos sojowy odgrywa w książce główną rolę. Jest to czarna substancja z innego wymiaru, która sprawia, że człek widzi i słyszy rzeczy, których normalnie nie ma. A raczej są, ale w innym wymiarze, który usilnie stara się przedostać do naszego. Intencje obcego wymiaru nie są tak wprost jakoś szczególnie złe, ale z pewnością ich punkt widzenia rzeczywistości odbiega od naszego. Następuje konflikt interesów i potyczka dwóch wymiarów. Ten drugi wymiar dowodzony przez „komputer z gówna i szamba” (sic!) chce zbawić nasz wymiar. Tak mniej więcej, bo poziom szaleństwa jest zbyt wysoki. Gadające psy, ludzie zmieniający ciała, demony w blond perukach i nieustanna i całkiem słuszna szydera z Limp Bizkit: wszystko tu jest. Skaczemy po wymiarach, wskrzeszamy zmarłych, rozmawiamy z nawiedzonymi pastorami z innych światów. A w tym wszystkim tytułowy John oraz niejaki David Wong, są niczym para z Supernatural; gonią i zwalczają demony z innych wymiarów. Naprawdę, miodne i czekające na dalszą eksploatację uniwersum.
A napisane? Cóż.. Prosto, tyle wystarczy powiedzieć. Absolutnie prosto. I żywo, jakbyśmy słuchali opowieści przy dobrej wódce o niesamowitych przygodach w krainie czarów. Ma to sens i się sprawdza.

Jest kontynuacja, czy raczej, inna opowieść z tego uniwersum. This book is full of spiders. Jest więc nadzieja na przyszłość, że to nie koniec. W końcu, wbrew wszystkiemu, John wcale nie umarł i ma się całkiem dobrze.  

Absolutnie w drodze wyjątku zamieszczam okładkę, która reklamowała film. Okładka książki jest czerstwa jak płyty Limp Bizkit, więc wstyd zamieszczać. Natomiast okładka z filmu... Miód! 

I jeszcze wypada zaprosić na stronę autora. Kilka ciekawych rzeczy i dużo żartów o kupie: http://www.cracked.com/ 


wtorek, 11 sierpnia 2015

Rzeka tajemnic; Dennis Lehane

Wygląda na to, że Dennis Lehane to złote dziecko Hollywood. Tak, jak kiedyś Michel Crichton. Mówiono o nim, że wystarczy, że napisze na ścianie „Ziutek jest głupi” a zaraz przyjdzie Spielberg i to sfilmuje. Lehane ma podobną przypadłość.
Nie tylko jest autorem Rzeki tajemnic ale przede wszystkim fenomenalnej Wyspy tajemnic, którą równie fenomenalnie sfilmował Scorsese. Ale to nie wszystko, bowiem jest on również autorem całkiem fajnej książki Gdzie jesteś, Amando? (też sfilmowanej) oraz Brudnego szmalu. Zarówno książka jak i adaptacja filmowa tego ostatniego to rzecz naprawdę wybitna. Natomiast miłośnicy seriali z pewnością kojarzą The Wire. Tak, tak, Dennis Rozrabiaka jest autorem scenariusza to tego serialu. To powinno wystarczyć aby uzmysłowić sobie, że Lehane pisarzem jest nieprzeciętnym i niezwykle zdolnym.
Rzeka tajemnic intryguje. Nie jest to pełnokrwisty kryminał, gdzie śledztwo co i rusz sprowadza na głowę czytelnika kolejne zwroty akcji albo makabryczne opisy zbrodni. Nie jest to też powieść, która goni za sensacją, choć tej nie brakuje. Nie jest to też opowieść pełna akcji i strzelania z pistoletów oraz brawurowych pościgów. Rzeka tajemnic jest natomiast wspaniałą powieścią balansującą na granicy traktatu filozoficznego, przypowieści o zbrodni i karze oraz mylnych wrażeniach jakich można się nabawić oceniając ludzi poprzez swój pryzmat.
Zasadniczo jest to opowieść o trójce przyjaciół. Jeden z  nich jako dziecko zostaje porwany wprost z ulicy przez dwóch mężczyzn podających się za policjantów. Pozostała dwójka bezsilnie się przygląda jak ich kolega zostaje uprowadzony. Cztery dni później powraca jako bohater, chłopak, który uciekł z szopy w środku lasu, w której był przetrzymywany. Nie trzeba dodawać, co mogło się z nim.
Chłopcy dorastają. Jeden z nich zostaje policjantem, jeden kryminalistą, który wyszedł na prostą, a porwany chłopiec zostaje nieco zwichrowanym i nie zawsze radzącym sobie z rzeczywistością facetem ściganym przez dawne demony.
Córka naprostowanego kryminalisty pewnej nocy zostaje zamordowana. Śledztwo prowadzi, co oczywiste, pierwszy z kolegów. Nie trzeba długo czekać, by podejrzenie padło na zwichrowanego, porwanego za młodu, mężczyznę.
Dramat iście antyczny: każdy z nich ma swoje za uszami, nikt nie jest niewinny, nikt nie jest ani zły, ani też dobry. Autor myli tropy, celowo prowadząc podejrzenia a stronę zwichrowanego mężczyzny. Wiadomo, coś przeskrobał. Tej nocy, której dokonano morderstwa, wraca do domu zakrwawiony. Żona go kryje. Policjant sprawdza, choć wierzy w jego niewinność, a zrozpaczony ojciec szuka zemsty. Znajduję ją, ale jakim kosztem?
Rzeka tajemnic to kryminał moralnego niepokoju. Akcja sączy się jak dobry alkohol. Autor nie wprowadza wątków na łupu cupu, delikatnie je dozuje budując fenomenalną atmosferę, lekko oniryczną i pełną subtelnych obserwacji amerykańskiej rzeczywistości. Tak jak powiedziałem: jest w niej coś z ducha delikatnego traktatu filozoficznego, zastanowienia się nad ideą zbrodni i kary, nad ich słusznościami i bezsensami. Trójka bohaterów prowadzi ze sobą dziwną grę, w której wszystkie karty wydają się odkryte, ale tak naprawdę nic nie jest jasne.
Najbardziej fascynuje w tej opowieści jej dwuznaczność. W pewnym momencie samo śledztwo schodzi na dalszy plan, a wybija się ogólna myśl nad ludzką kondycją oraz tym, jak demony przeszłości wpływają na nasze, teoretycznie dorosłe, decyzje.
Mimo, iż w pewnym momencie wszystko wydaje się jasne, zakończenie jest sporym zaskoczeniem.

Wspaniała książka.


poniedziałek, 27 lipca 2015

Ready Player One; Ernest Cline

Rzeczywistość, ogólnie rzecz biorąc, jest przereklamowana. Grafika co prawda daje radę, ale fabuła jest do dupy. Główny quest sprowadza się do prozaicznego sex, sleep, eat, drink, dream, a zadania poboczne są do dupy raczej. I tak ciężko awansować na kolejny poziom, nie mówić o zdobywaniu skili. No i co by nie gadać, nie masz żadnych, ale to żadnych szans na jakikolwiek magiczny item. Słowem, dupa blada!
Właśnie dlatego powstała rzeczywistość wirtualna. Właśnie dlatego jest tyle gier, które nadają rzeczywistości inny smak. Albo całkowicie od niej izolują (hikikomori w krajach Orientu to plaga, która powoli zaczyna zaglądać na Zachód). Można uprościć całą sprawę i powiedzieć, że Internet to zło, że gry to zło, że technika to zło. Może to i prawda, ale czy w takim razie rzeczywistość jest taka wspaniała, że nie trzeba od niej uciekać?
USA przyszłości to ponure miejsce. Nie ma roboty, miasta bankrutują, ludzie biedni mieszkają w izolowanych osiedlach przyczep kempingowych, a tylko najbogatsi mogą mieszkać w znośnych domach. W takich warunkach poznajemy bohatera. Jest nim młody chłopaczek, Waden Watts (ja uważam, że to nazwisko nie jest przypadkiem, ale nie mam dowodów). Jest sierotą, a większą cześć życia spędza w OASIS, rzeczywistości wirtualnej. W tej rzeczywistości chodzi do szkoły, poznaje przyjaciół, zakochuje się, słowem: żyje.
Twórca tej rzeczywistości przed śmiercią przygotowuje cykl zagadek. Każdy, kto je rozwiąże, zdobędzie całkowitą kontrolę na firmą i, co za tym idzie, całym OASIS. Oczywiście, nasz bohater rusza aby tę zagadkę rozwikłać.
Tu zaczyna się zabawa. Zagadka jest bowiem skonstruowana tak, że tylko prawdziwy maniak i znawca popkultury, głównie z lat osiemdziesiątych, będzie w stanie ją rozwikłać.
I właśnie ta książka jest wielką orgią popkulturową. Są tu chyba wszystkie możliwe nawiązania do gier, filmów, teledysków i muzyki oraz książek sciencie fiction jakie powstały w latach osiemdziesiątych albo miały na  nie bezpośredni wpływ. Oczywiście, mowa tu o popkulturze amerykańskiej, więc ja, wychowany w latach 90’ w Polsce o połowie tych rzeczy nie miałem pojęcia. Zwłaszcza o Japońskich anime, które do Polski docierały raczej dość opornie i nie w takiej ilości, co w USA. I choć Polonia 1 swego czasu robiła co mogła, aby i u nas zakorzenić pewne przejawy tego specyficznego segmentu, to jednak nie było to na zbyt wielką skalę.
A w książce jest tego tyle, że bez Internetu ani rusz. Gry z automatów, platformówki, komiksy, mangi; wszystko tu jest i jest tego tak dużo, że sama akcja schodzi na dalszy plan.
Rzeczywistość tu wykreowana jest tak wspaniała, że przez dłuższy czas nie dostrzegałem nic, co by miało być jakąkolwiek przestrogą. I, szczerze mówiąc, dalej mam wątpliwości, czy jakakolwiek jest. Jeśli jest to antyutopia, to bardzo delikatna. Głównie chodzi o przygodę, którą przeżyć można tylko w rzeczywistości wirtualnej. Przygoda natomiast nie daje wytchnienia. Gna i pędzi na złamanie karku, jak w starych platformówkach, których nie można zapauzować ani zapisać postępu w trakcie. Trzeba przejść poziom. W innym przypadku zaczynasz od początku.
A jednak jest w tej pięknej wizji martwy piksel. Świat opisany w książce ma zachwiane proporcje. Rzeczywistość wirtualna stała się ważniejsza, lepsza i ładniejsza. Świat jest brudny i zdegenerowany, nie dziwota więc, że ludzie uciekają w OASIS. Tam tworzą sobie lepszy, doskonalszy obraz samego siebie. Tam łatwiej zdobyć przyjaźń, miłość, uznanie. Znacie to przecież!
Autor jednak nie potępia takich postaw. Rozumie je. Wskazuje natomiast alternatywę, dość oczywistą przecież, czyli wylogowanie się. Nic nowego. Słyszymy to ciągle, na około. Ale ten problem zaczyna być widoczny naokoło. Rośnie przecież pierwsze pokolenie całkowicie wychowane na gadżetach: mają niemal od urodzenia podczepione tablety, smartfony, laptopy. Grają i żyją w świecie, którego formalnie nie ma. Internet je wychowuje. Czy wychowa pokolenie pustaków emocjonalnych? Współcześnie dzieciaki już nie zapamiętują informacji, a jedynie odnośniki do tych informacji. Internet przekształca ich mózgi, zmienia sposoby zapamiętywania i uczenia się. Spłyca logikę i każe oczekiwać natychmiastowych odpowiedzi. Jak nauczyć cierpliwości oczekiwania na cokolwiek, skoro każdy film, płytę czy książkę mogę mieć od zaraz? Jak nauczyć wyobraźni, skoro można ją mieć w kieszeni zamiast w głowie? Brzmi strasznie? Przyzwyczajajcie się. Jest duża szansa, że nasze dzieci takie będą. Powykręcane przez fale wi fi, majaczące na granicy dwóch światów, chore na urojenia. Wyglądając przez okno będą chciały przybliżyć obraz albo zmienić ekran ruchem palca. Sam widziałem dzieciaki, które podchodziły do telewizora i szurały palcem po ekranie chcąc zmienić kanał. To niby nic strasznego. Można się uśmiechnąć pod nosem i powiedzieć, że to tylko dziecko. Mały głuptas, oduczy się. Czy aby?  
Celowo nie mówię wiele o samej książce. Jest cudowną, prostą i przyjemną przygodą dla każdego, kto wie, kim był Roy Batty. To pikselowa bomba atomowa. Rozczarowanie światem jednak nie przekłada się na moralizowanie, że świat trzeba zmienić. Jasne, że trzeba. Tak, jak trzeba się wylogować, przynajmniej od czasu do czasu. Nic nie zastąpi kontaktu biologicznego i nie mówię tylko o sferze seksualnej. Autor zdaje się pokładać wielkie nadzieje w rozsądku ludzi. Może i słusznie, a może i nie.  Rzeczywistość jest do dupy, ale to jedynie miejsce, gdzie dają przyzwoite żarcie.



środa, 22 lipca 2015

1Q84; Haruki Murakami

Murakamiego długo nie mogłem ugryźć. Ciężko mi było do niego trafić. Jego styl nie przemawiał. Pomysły drażniły, a całość zdawała się być trochę lepszym Coelho. Nie rozumiałem zachwytu, jaki wzbudzał. Fakt, że najczęściej jego książki widywałem u ludzi raczej młodych wiekiem i duchem, ewentualnie takich, co wcześniej podkochiwali się w Whartonie  i Carrollu i lubili „fajne książki z domieszką magii”. A ja nie potrafiłem.
Do samej 1Q84 zabierałem się ze cztery razy, może więcej. Czytałem kilka pierwszych stron i zwyczajnie przestawałem czytać. Nie to, że jakoś wybitnie mnie odrzucało. Nie, nic z tych rzeczy. Raczej nie mogłem znaleźć w tych pierwszych stronach punktu zaczepienia, który by sprawił, że zechciałbym z bohaterką podążyć dalej. Bohaterką, bo przecież po raptem dwudziestu stronach można dojść do wniosku, że książka ta ma tylko bohaterkę, która uwikłana jest w szemrane interesy.
Ale pewnego dnia, jako, że jestem zawzięty człowiek i lubię dokańczać książki, które już raz zacząłem, usiadłem i dokończyłem. I okazało się to nad wyraz łatwe i bardzo przyjemne.
Nadal uważam, że nie jest to książka wysokich lotów. Nie jest to też rewelacja, która daje do myślenia albo „robi rewolucję”. Nic z tych rzeczy. To nadal jest wysokiej klasy czytadło, właśnie w stylu Carrolla.
Cóż my tu mamy? Poza oczywistym nawiązaniem do Orwella, które wcale w tekście tak oczywiste nie jest, mamy historię kobiety i mężczyzny. To zawsze są historie o kobietach i mężczyznach, chciałoby się zacytować klasyka. Kobieta, Aomame, jest kimś na kształt mścicielki skrzywdzonych, mężczyzna, Tengo, jest początkującym pisarzem. W jego ręce trafia manuskrypt powieści napisanej przez młodą dziewczynę, on ten manuskrypt poprawia, ktoś inny go wydaje i zaczynają się dziać rzeczy niezwykłe. Drogi bohaterów schodzą się ponownie, bo okazuje się, że znali się wcześniej. Na niebie pojawiają się dwa księżyce, z pyska zdechłej kozy wychodzą Little People, takie przeciwieństwo Wielkiego Brata, i robią Powietrzną Poczwarkę, która natomiast… Ale nie będę zdradzał.
Czasem gdy opowiadam znajomym o jakiejś książce, brzmi to zwyczajnie idiotycznie. Ta książka też brzmi idiotycznie, ale idiotyczna nie jest ani przez moment, czyta się ją bowiem naprawdę znakomicie. Nie wiem, na ile jest to mistrzostwem tłumacza, ale styl powieści jest jasny i klarowny, bez fajerwerków, ale też przyjemnie balansujący na granicy kiczu.
Jest w tej książce odpowiednia dawka zarówno romansu, jak i fantastyki. Jest kilka problemów społecznych i solidna dawka japońskiej obyczajowości z lat 80’, co, moim zdaniem, wypada najciekawiej. Są świetnie skrojeni bohaterowie i logiczna, przemyślana akcja, mimo umiejętnego zacierania granicy pomiędzy fikcją a realnością (oczywiście, fikcją i realnością w świecie powieści). Nie ma niepotrzebnych wtrętów, całość trzyma się kupy bardziej niż rewelacyjnie. I, co najważniejsze, czyta się świetnie.
A jednak jest w Murakamim coś, co sprawia, że po jednej takiej powieści nie mam ochoty na kolejną. Potrzebuję przerwy. I to mnie dziwi, bo nie jest to powieść jakoś wybitnie intensywna albo dająca po synapsach. Zwykłe, lekko zabarwione fantastyką czytadło o dziwnych ludziach. Więc dlaczego, po przeczytaniu tej książki, która na dodatek mi się podobała, mam dość?

Zastanawiam się nad tym i nie umiem odpowiedzieć.

Okładkę postanowiłem zaprezentować zagraniczną. Chyba najładniejsza. 


czwartek, 9 lipca 2015

Zapach miasta po burzy; Olgierd Świerzewski

Polski James Joyce. Tak powiedział o nim Różewicz, gdy Olgierd Świerzewski wygrał jako szesnastolatek konkurs dramaturgiczny. Po takiej pochwale nie pozostaje nic innego, tylko zostać polskim Jamesem Joycem. Któż by o tym nie marzył?
Ale Olgierd wolał coś innego. Rzucił pisanie, choć ledwo je zaczął. Studiował administrację i prawo albo jakiś równie poetycki kierunek studiów. Zajmował się biznesem. Nie pisał.
W trakcie swej drogi życiowej zdarzyło mu się pracować jako doradca dwóch szachowych arcymistrzów: Anatolija Karpowa oraz Garri Kasparowa. Nawet człowiek mylący szachy z szafiarką pewnie słyszał te nazwiska. Choćby dzięki słynnemu pojedynkowi człowiek kontra komputer, gdzie Kasparow przegrał pojedynek z maszyną.
Właśnie, szachy. To słowo klucz to tej książki. Szachy i Rosja. Bo jak szachy to Rosja. U nich to sport narodowy i duma narodowa. Arcymistrz to półbóg, który stąpił na ziemię i zamieszkał w Rosji. Świerzewski opisał szachy w taki sposób, że wszystkie inne wątki schodzą na dalszy plan.
Zasadniczo jest to historia dwóch szachistów: Antonowa i Romancewa. Pierwszy jest narwanym młodzikiem, samozwańczym geniuszem szachowym, drugi mistrzem o ugruntowanej pozycji. Wskutek działań partyjnych i małego oszustwa młodziak zostaje wysłany na konkurs arcymistrzów, gdzie pokonuje aktualnego mistrza świata. Oczywiście, wybucha skandal ale też wybucha kariera Antonowa. Nie trzeba dużo myśleć, by wymyśleć, że odsunięty przez władzę od konkursu Romancew poprzysiągł krwawą, szachową zemstę z wspomnianym już komputerem w tle. Zawiłe dzieje dwójki szachistów na tle jednego z najciekawszych okresów w historii Rosji czyli lat 1979 – 2000 moim zdaniem w zupełności by wystarczyły na pasjonującą lekturę. Ich osobowości są na tyle wyraźne, że wciągają czytelnika. Opisy pojedynków szachowych są smakowite i trzymają w napięciu nawet osoby, które z szachami nie mają zbyt wiele wspólnego. Jednak autorowi to nie wystarczyło.
Musi być miłość. Tak się przedziwnie złożyło, że dwójka szachistów zakocha się w tej samej kobiecie, rosyjskiej aktorce, Tani. Można powiedzieć: typowy trójkąt miłosny gdyby nie fakt, że to jest typowy trójkąt miłosny. Nie mówię, że wątek trójkąta jakoś przeszkadza. Nie, historia ma sens i trzyma się kupy. Bardziej mierzi to, że postać kobieca jest potraktowana trochę jak gadająca dekoracja, której jedynym zadaniem jest wodzić mężczyznę na pokuszenie, być jego aniołem albo diabłem. Postać Tani ma historię, i to całkiem ciekawą (na przykład można się z niej dowiedzieć, że jeden z terrorystów ze Szklanej pułapki był rosyjskim baletmistrzem zbiegłym na zachód) ale brakuje jej głębi. I w moim odczuciu jest jedynie pretekstem do pewnym posunięć (nomen omen) w akcji.
Bo ta skupia się niemal w całości na szachach, na obsesji zwycięstwa i bycia najlepszym. Chorobliwa ambicja jednego z nich doprowadzi do upadku i, jak to zwykle bywa, do cudownego zmartwychwstania i dramatycznego pojedynku o wszystko.
Jest to też powieść na wskroś rosyjska. Nieco rozjechana, egzaltowana i pełna nonszalancko spożywanego alkoholu. Wypełniona rosyjską dumą, szachami, boksem, wódką i pieśniami Wysockiego. Fascynujące jest obserwowanie zmian w Kraju Rad z punktu widzenia nie tyle genialnego szachisty, co młodego człowieka, który kocha, fascynuje się Madonną i lubi sobie strzelić jointa tudzież piwko. Można spojrzeć na Rosję z trochę innej perspektywy niż komunistycznego molocha który niewolił ćwierć Europy przez kilkadziesiąt lat. Z takiej bardziej ludzkiej perspektywy. Fabuła książki przeplata się z prawdziwymi wydarzeniami z tych czasów, w których biorą udział albo bohaterowie albo ktoś im bliski. Razem tworzy to fascynujący portret wielkiego państwa o którym w gruncie rzeczy nie wiemy niemal nic.  
Wśród krytyków, którzy recenzowali tę książkę przewija się jedno słowo: bezczelny. Że debiut to bezczelny bo balansujący gdzieś na cienkiej granicy… no właśnie, czego? Tkliwego romansu? Owszem. Pojedynku dwóch szachistów? Jak najbardziej. Portretu dumnego narodu? Też. Czasem jest przeszarżowane. Chwilami drażnił mnie styl i zbytnia przesada. Trochę jak telenowela. Czasem rozmyte, czasem przerysowane ale zawsze trafiające tam, gdzie trzeba: prosto w serce. I taka jest ta książka. Prosto w serce. Idealny strzał w upalne dni.

Talent Świerzewskiego nie jest talentem oczywistym. Ten „polski James Joyce” w tej książce z pewnością nim nie jest i, moim zdaniem, nawet się do niego nie zbliża, ale jednego nie można mu odmówić: podobnie jak Wielki Maszynista ma niebywały talent, wręcz geniusz, do fascynującego opowiadania w gruncie rzeczy prostych i pozornie nieciekawych historii. A opisy partii szachowych? Gdyby nie fakt, że grywam w miarę regularnie od razu rzuciłbym się, aby zakupić deskę i bierki i przekonać się o co tyle szumu.

Okładka jest brzydka jak dzień, ale cóż? Ważne, że w środku jest lepiej. 


wtorek, 30 czerwca 2015

Drach; Szczepan Twardoch

Wakacje za pasem, sezon ogórkowy zagląda w okna więc wypadało by coś lekkiego zaproponować. Zmierzyłem się z kilkoma książkami, które odkładałem na „inny czas” i teraz mogę przedstawić wstępne opinie. Na pierwszy ogień idzie Twardoch.
Tak się akurat szczęśliwie składa, że Szczepan Twardoch jest w moich oczach najzdolniejszym i najlepszym pisarzem młodego pokolenia. Imponuje mi ten człowiek swoją wizją literatury, konsekwencją i charyzmą literacką. A także tym, że pomimo konserwatywnych poglądów nie omija trudnych tematów i stawia im czoło w sposób niesamowity.
O Śląsk idzie. Nie jestem fanem Śląska. Nie jestem, ale zazdroszczę im samoświadomości, której już nie mają Mazurzy, których lubię, bo od nich pochodzę a przynajmniej lubię tak myśleć. Urodziłem się na Mazurach, na pograniczu Polsko – Pruskim i fascynuje mnie historia moich terenów, pełna niedopowiedzeń, amnezji i zakłamań. Oraz zapomnienia ze strony wszystkich innych. I choć Śląsk ma węgiel, a Mazury jedynie przyrodę, historia obu tych regionów jest podobna. Jest to historia ludu, który nie uważał się ani za Polaków, ani za Niemców, choć różni dziejopisarze siłą wcielali ich do jednej albo drugiej nacji. Ich historia pełna jest zawirowań, zmian narodowościowych i nieświadomego przekraczania granic.
I paranoidalnego traktowania przez Polaków, którzy przypominają sobie o istnieniu danej grupy w momencie polityczno – ekonomicznych trzęsień i zawirowań.
Twardoch Śląsk kocha i rozumie. Na tyle mocno, że uczynił narratorem najnowszej książki ziemię śląską. Przyznam szczerze, że mnie ten zabieg początkowo położył na łopatki. Najlepszy z możliwych sposobów prowadzenia narracji, gdy nie ma jednego bohatera, a akcja dzieje się jednocześnie na przestrzeni ponad stu lat. Formalna strona książki jest wspaniała, wielka i Twardoch wyszedł z trudnego manewru obronną ręką. Więcej! Moim zdaniem wyszedł zwycięsko. Zarówno forma książki i styl to majstersztyk. Prawdziwa, nomen omen, perła w koronie twórczości Twardocha. I właśnie dlatego ta książka nie będzie wielkim sukcesem. Jest zbyt hermetyczna.
Ciężko jest wejść w narrację. Ciężko jest oswoić się z hermetycznym językiem, gdzie gwara śląska miesza się z niemieckim bez żadnych tłumaczeń ani wyjaśnień. Natomiast brak jasno określonego bohatera nie pozwala zbytnio przywiązać się do książki.
Dodatkowym utrudnieniem jest mnogość dat wydarzeń z historii Śląska. Prześledzenie wszystkich naprawdę zajmuje dużo czasu i wysiłku.
Ale żeby nie było, to moje narzekanie wcale nie jest narzekaniem. To pochwała. Lubię trudne książki, a Drach książką trudną jest. Nie tylko ze względu na poruszaną tematykę ale na sposób w jaki została opowiedziana. Z jednej strony wydaje się być chaotyczna, ale po przeczytaniu całości dochodzę do wniosku, że chyba nie było innego sposobu. Można co prawda tę samą historię rozpisać na poszczególne postacie, poprowadzić standardową narrację liniową, ale wtedy całość straciła by efekt i siłę. Myślę, że nie było lepszego sposobu na oddanie zamętu dziejowego Śląska, zamętu mieszkańców i ich szukania tożsamości w tym bałaganie. I szukania swojego sposobu opowiedzenia własnej historii.

Wreszcie, jest to książka niezwykle ważna z jednego powodu: pomaga zrozumieć złożoność tworu zwanego Polska, który na przestrzeni dziejów zmieniał się, rósł i malał i w jego obrębie żyło i żyje dużo ludzi, którzy nie mieli z polskością za dużo wspólnego, a jednak jako Polaków ich się traktuje. I oni też są Polakami, choć ich historia nakazuje mówić coś innego. 


czwartek, 11 czerwca 2015

Kantyk dla Leibowitza; Walter M. Miller

 Uwielbiam sci fi miłością wielką i namiętną, ale w całej sci fi jeden jej rodzaj sprawia, że serce bije mocniej. Postapokalipsa. Co prawda gatunek ten kojarzy się przede wszystkim z filmem i ostatnio z grami, gdzie prym wiedzie Fallout i Metro 2033 (tak, wiem, że Metro 2033 to książki, ale trzeba uczciwie przyznać, że popkultura zjadła książki i stworzyła coś, co w zasadzie żyje i radzi sobie lepiej od książkowych pierwowzorów).
Niedawna premiera Mad Maxa obudziła we mnie na nowo chęć sięgnięcia po stare tytuły nie tyleż filmowe, ile książkowe. Wśród nich jest jedna, która jaśnieje niczym diament i jest jedną z pierwszych tak konkretnych kreacji świata postapokaliptycznego. Czytając czułem się niemal jakbym czytał scenariusz zaginionego Fallouta i jestem w stanie założyć się, że Brian Fargo i koledzy musieli znać i wzorować się na tej książce.
Isaac Edward Leibowitz był amerykańskim inżynierem wojskowym żydowskiego pochodzenia, twórcą zakonu albertyńskiego. Zadaniem zakonu było chronienie wiedzy, jaka ocalała po zagładzie atomowej, która niemal starła ludzkość z powierzchni ziemi. Ci, co ocaleli, wyrzekli się wiedzy. Ludzie, którzy ją pielęgnowali byli zabijani; w najbardziej mrocznych czasach zabijano nawet tych, którzy umieli „tylko” czytać. Książki palono. W późniejszych wiekach nazwano ten smutny czas sprostaczeniem. Leibowitz został przez motłoch powieszony i spalony. Zakon założony przez niego przetrwał i w XXVI nastąpiła kanonizacja Leibowitza. Tu wkraczamy w świat książki.
Wędrujący przez pustynię brat Franciszek z Utah, nowicjusz zakonu albertyńskiego błogosławionego (jeszcze) Leibowitza szuka spokoju i objawienia. Tam trafia na tajemniczego wędrowca. Ów wędrowiec pokazuje mu miejsce tajemniczego znaleziska…
Druga część książki opisuje świat kilka wieków później. Ludzkość znów jest potężna technologicznie, ale trwa nieustanny spór pomiędzy nauką a wiarą.
Trzecie część natomiast ukazuje świat, który niczego się nie nauczył i ponownie stoi u progu wojny atomowej.
Fascynujące jest to, że Kantyka dla Leibowitza to jedyna książka Millera wydana za jego życia. Dziwi, bo książka jest doskonała, piękna i bardzo filozoficzna. Wydana w 1959 roku doczekała się co prawda kontynuacji w postaci równie znakomitej książki Święty Leibowitz i Dzikokonna. Ukończywszy niemal cały tekst, a było to w roku 1996, autor popełnił samobójstwo. Powieść została dokończona przez Terry’ego Bisson’a, amerykańskiego pisarza fantasy.  
Kantyka to pieśń liturgiczna o tematyce biblijnej. Książka też jest swoistym traktatem filozoficznym. Trzeba pamiętać, że w latach 50’ i 60’ w USA i nie tylko, żywa była wciąż groza zagłady atomowej. Tamtejsze pokolenia całkiem serio bała się apokalipsy. Zniszczenie Hiroszimy i Nagasaki wciąż było obecne w świadomości. USA prowadziło próby atomowe na pustyni w Nevadzie. USSR straszyło swoimi głowicami; oba narody chciały zmusić się nawzajem do uległości. Mogę sobie wyobrazić, że nie była to zdrowa atmosfera. Powstająca w takich czasach Kantyka dla Leibowitza musiała robić wrażenie jeszcze większe. I robi to wrażenie do dziś. Tym większe, że samo postapo zostało „przetrawione” przez popkulturę na wszystkie chyba strony i sposoby. Powieść Millera jawi się jako to dzieło, z którego swój początek bierze wiele z tych ścieżek, jakimi obecnie chodzi postapo. Nieco zapomniane dzieło. Tym bardziej, że jest niezwykle mądra i świetnie skonstruowana. I, co jest chyba najważniejsze, świetnie napisana. Perfekcyjnie ukazuje świat, który się rozpadł i rozpaczliwie szuka swojej drogi w burzy piaskowej i ciemności. I kiedy w końcu znajduję tę drogę… cóż. Chyba można powtórzyć, za pewną słynną serią słowa, które jak ulał pasują do Kantyki…: War. War never changes…
Zapomniane arcydzieło, które warto poznać. A jak się spędziło godziny przy Falloucie, to nie ma przebacz: trzeba!

Mały dopisek: książkę w Polsce wydano pod dwoma tytułami: Kantyk dla Leibowitza i Kantyczka dal Leibowitza. To dwie identyczne książki, które różnią się jedynie tytułem. 


wtorek, 9 czerwca 2015

Wayward Pines.Bunt / Wayward Pines.Krzyk; Blake Crouch

Uwaga, koleżanki i koledzy, będzie nieco zdradzania fabuły.
Miałem straszny problem, żeby ugryźć drugą część i tym bardziej bałem się trzeciej. I tak sobie myślałem co w zasadzie napisać o książce, która się nie podoba?
Na starcie już wiemy, co jest za tajemniczym płotem, wiemy gdzie jesteśmy i co się stało. Wiemy wszystko i możemy tylko czekać, jakie rozwiązania naszykuje autor. Czekamy. Czekamy jeszcze. Czekamy przez sto pięćdziesiąt stron i nic się nie dzieje. Jest ciężko.
Wiemy też już, że absolutnie nie jest to żadne drugie Twin Peaks. Nie ma też to za wiele wspólnego z duchowym spadkobiercą Z  archiwum X. Zasadniczo nie ma to nic wspólnego z Przystankiem Alaska  ani żadnym z wymienionych przez autora seriali. O ile w pierwszym tomie był suspens, była zagadka i tajemniczość, to w drugim tomie nie ma nic. Nie ma napięcia. Nie ma tajemnicy. Nie ma oczekiwania. Znaczy, oczekiwanie jest, ale już takie na zasadzie: przeczytałem pierwszą cześć, przeczytam drugą i trzecia jeszcze… o matko i córko!
Zachwyt pierwszej części szybko mija. Zostaje zmaganie się z drewnianym stylem i nazbyt filmowymi zabiegami cięcia akcji. I w zasadzie tak powinno zostać: żadnych książek, tylko serial.
Ale żeby nie było, że wszystko jest źle i nie tak. Pod koniec się rozkręca, akcja rusza, przestajemy obserwować działania bohatera, które są trochę jak scenariusz gry komputerowej: bohater robi misję dla dwóch frakcji i czeka, która pierwsza go polubi. Ma to sens, ale tylko wtedy gdy ja decyduję którą stronę wybrać. Gdy autor wybiera za mnie czuję jedynie poirytowanie. I mam wielką nadzieję, że ktoś zrobi grę z tego, bo może wyjść coś wspaniałego: tajemnica w pierwszym tomie, trochę działania na dwa fronty w drugim i rasowe FPS w trzecim. Tak, właśnie tak.
Drugi tom to straszna mielizna. Tym bardziej ciekawi mnie serial i to, jak z tego wybrną. Kończy się co prawda kolejnym strzałem z ciemności i zwrotem akcji tak potężnym, że nie pozostaje nic innego jak tylko przewrócić oczyma i sięgnąć po trzeci tom. A tam…
A tam potwory, krew, potwory, krew, potwory, krew i trochę miłości.
Dziwi mnie to, że autor, mając do dyspozycji naprawdę niezły temat, nie pokusił się o nic głębszego. Żadnego zmysłu, żadnej refleksji. Nic zupełnie. Żadnego pochylenia się na ludzką kondycją. Żadnego głębszego opisu świata (a uniwersum do dyspozycji ma potężne!). Żadnej zabawy konwencją. Wszystko robi się sztywne i bez sensu. Sieczka trzeciego tomu pozostawia niesmak, zakończenie natomiast irytację tak wielką, że miałem ochotę walnąć czytnikiem o ścianę.
Mam nieodparte wrażenie, że nie miała to być trylogia. Świetnie poprowadzony pomysł w pierwszym tomie, grzęźnie i jest wydłużony na siłę. Bohaterowie nie zyskują na głębi. Złoczyńca (bo jest taki) wygłasza sztampowe formułki o bogu i przeznaczeniu po czym zostaje pokonany. Nuda! Aż chce się wyjść z kina! Natomiast pozabwiona z tajemnicy proza jest błyskotliwa niczym wczesny Dan Brown. Tylko Dan Brown trzymał w napięciu przez sześćset stron. Crouch nie trzyma przez dwieście i ratuje go tylko to, że czyta się szybciutko i można o tym zapomnieć. Znaczy, o tomie drugim i trzecim. Bo pierwszy chcę pamiętać. Dobry pomysł, tylko fenomenalnie skopany. Choć, to też jest jakieś osiągnięcie.
I naprawdę ciekawi mnie którą stroną pójdą twórcy serialu. O ile psioczę, że nie trzymają się linii fabularnej z pierwszego tomu, to jeśli zostaną przy kolejnych to dostaniemy Rambo III skrzyżowane z Jestem legendą i (zgroza!) Tysiąc lat po Ziemi. Czyli absolutnie nic a nic ciekawego.

Szkoda. 






środa, 3 czerwca 2015

Wayward Pines. Szum; Blake Crouch

Duchowy spadkobierca Miasteczka Twin Peaks? Owszem, autor w epilogu przyznaje, że interesowało go stworzenie atmosfery podobnej do tej, która panowała w Miasteczku ale jednocześnie wymienia jako inspiracje Z archiwum X oraz... Przystanek Alaska. Swoją drogą gdyby Przystanek Alaska okazał się mieć takie zakończenie… Hmmm!
Znów tu należy postawić pytanie: czy da się coś jeszcze wycisnąć z formuły, którą teoretycznie wszyscy doskonale znają? Czy można, opierając się na schemacie wykorzystanym po tysiąckroć zbudować coś świeżego, co ma szansę przetrwać? Odpowiedź na to pytanie jest tylko jedna: widocznie można, skoro się udaje.
To nie jest duchowy spadkobierca Miasteczka Twin Peaks, gdzie jest cholernie dobra kawa. Ethan Burke, główny bohater, w niczym nie przypomina agenta Coopera, chyba najbardziej genialnego agenta w dziejach telewizji ale też kina i ogólnie – całej popkultury. Jest raczej jego ubogim kuzynem z drugiej ligi. Brak mu tego czegoś, co miał Cooper. Bohater jest nakreślony zbyt szybko i zbyt prosto, jak bohater gry komputerowej, w którą gra ktoś inny i robi to w denerwujący i nielogiczny czasem sposób.  Mimo to ma zadatki aby stać się pełnokrwistą postacią i jest szansa, że może serial to naprawi (bo jeszcze nie oglądałem więc nie wiem).
Nie da się tej książki  czytać w całkowitym oderwaniu od tego, co działo się na ekranie przez ostatnie trzydzieści lat. Właśnie, na ekranie (jej ekranizacja jest w sumie naturalną konsekwencją tęsknoty dzieci w przedziale wiekowym 30 – 40 lat za takimi klimatami). To chyba jedna z niewielu rzeczy, które w tak oczywisty sposób nawiązują do telewizyjnych produkcji. Samo słowo „miasteczko” (które jednak jest tylko w polskim tłumaczeniu, co oczywiste; Miasteczko Twin Peaks było po prostu Twin Peaks, nic więcej tak jak Wayward Pines jest Wayward Pines) przywołuje oczywiste skojarzenia.
No bo tak: mamy agenta który budzi się w tytułowym miasteczku, jest po wypadku i niewiele pamięta. Nie ma dokumentów, nie ma pieniędzy. Starając się dojść do ładu co jest i dlaczego właśnie jemu, odkrywa kilka interesujących rzeczy, które postawią jego świat na głowie, z tajemniczym morderstwem włącznie. Zakończenie natomiast jest strzałem z tak grubej rury, że ciężko mi było zabrać się za drugi tom. Naprawdę. Żałowałem przez długi, długi moment, że tom drugi w ogóle powstał, że leży tam i trzeba będzie go czytać po TAKIM zakończeniu. Wolałem zostać w tym cudownym zawieszeniu, zupełnie jak w ostatnim odcinku wspominanego namiętnie Twin Peaks, gdy agent Cooper wali głową w lustro i już wiemy, że Bob dobrał się do jego duszy. I dalej nic! Ale autor uparcie twierdzi, że Twin Peaks potrzebuje kontynuacji i niejako nam to serwuje. I o ile do tej pory byłem przekonany do potrzeby takowej, to teraz już nie jestem.
Wracając: motyw agenta z amnezją nie jest nowy i autor nie robi rewolucji w temacie. Nie mniej tak umiejętnie rozkłada zwroty akcji, że nieraz siedziałem, drapałem się po głowie i zmieniałem się w jedno wielkie WTF?! Takie pozytywne WTF. Umie on, oj, umie przykuć uwagę. Umie zrobić z mózgu jesień średniowiecza. Umie trzasnąć punkt kulminacyjny po którym wydaje się, że koniec, można odetchnąć ale nie, jedziemy, dopiero się rozkręcam! Piękny strzał. Prosty, przejrzysty językowo i zamotany fabularnie na tyle, by się przyjemnie nie móc przez moment odnaleźć i podumać. Soczysty kryminał z suspensem nieoczekiwanie zmienia się w soczyste… coś zaskakującego. Pycha!
I jeszcze jedno, co nie jest bez znaczenia. Autor, niejaki  Blake Crouch, jest niemal moim rówieśnikiem. Jeśli ktoś za młodu, tak jak autor oraz piszący te słowa ja, przerobił wszystkie Twin Peaksy, Archiwum X i Strefy mroku oraz tonę niszowej sci fi a nieco później zdarzyło mu się grać z gry pokroju Alan Wake czy Bioshock to się tu znajdzie jak u siebie. To jest to miejsce. Niech nie stoi w progu i niech się nie gapi tylko czyta. Nie zawiedzie się.
 I pamiętajcie, że Miasteczko Twin Peaks było swego czasu reklamowane jako „horror sci – fi”. W przypadku tej książki to najlepszy spojler jaki można sobie wyobrazić.

Małe post apo… eee… scriptum. Są trzy tomy. Rozbijam recenzje na każdy osobno, bowiem czytając drugi zdałem sobie sprawę, że będą to trzy zupełnie różne książki. Wszystko to, co tu napisałem odnosi się do tomu pierwszego, który, mam wrażenie, miał być zamkniętą historią. Ale nie jest i czy wyszło na zdrowie? O tym niebawem.




środa, 27 maja 2015

FUTU.RE; Dmitry Glukhovsky

Strzał z biodra. Potrzebna rzecz, bo udowadnia coś bardzo ważnego.
Ogólnie panuje powszechna opinia, że sci fi się skończyło i nic nowego w tej materii nie da się wymyślić. Wszystko już było a wszystkie pomysły są przetwarzane po tysiąckroć. I można te pomysły brać na warsztat i zrzynać za nic mając czytelnika. A można i inaczej. Tu jest owo inaczej.
Po pierwsze: kraść trzeba umieć.
Po drugie: jak kraść to miliony.
Po trzecie: jak kraść to bezczelnie; patrzeć w oczy i mówić „tak, a o co chodzi?”.  
Można sparafrazować: Gwałci, ale wychodzą mu z tego piękne dzieci.
Do rzeczy! Wymienienie wszystkich pomysłów z jakich korzystał Dmitrij jest niemożliwe. Mamy tu Rozpustne nasienie, mamy Brasil, mamy Dwanaście małp, mamy Orwella i mamy Assimova. Mamy wszystko. Miriad pomysłów umiejętnie wplecionych w powieść przyprawia o zawrót głowy. Niemal każdy pomysł przywodził na myśl coś, co już widziałem. Ale my lubimy melodie które już raz słyszeliśmy, prawda? To jest taka melodia. Znana choć nieznana. Zlepia z tych klocków budowlę tak niesamowitą, że wybaczam mu wszystko, wybaczam i rzucam się w ten świat głową naprzód.
O ile Metro 2033 lepiej sprawdziło się w formie gier niż książek, to uniwersum zaczęło żyć własnym życiem. Podejrzewam, że tu może być podobnie. Świat wykreowany (jak to ładnie brzmi) jest cudny: kilkukilometrowe wieżowce, świat zalany syntetycznym betonem, stare miasta pokryte kopułami, wszystko sztuczne, nie ma religii. Ludzie jedzą owady, wodorosty, mięso jest hodowane z pominięciem zwierzęcia. Ludzie odkryli nieśmiertelność; nie umierają, bo w wodzie znajdują się substancje usuwające starość i choroby. Powiesz: utopia. Nie, nie ma utopii. Ponieważ ludzie nie umierają, jest ich 120 miliardów. Gdy rodzi się dziecko, ktoś musi umrzeć aby była równowaga. Takim delikwentom wstrzykuje się starość; odium jakie ją otacza wyklucza ich ze społeczeństwa. Niezarejestrowane dzieci są oddawane do internatów gdzie wychowuje się je na wojowników, Nieśmiertelnych, którzy ścigają innych niezarejestrowanych. Nieśmiertelni noszą maski antycznych bogów (jej, to tak zajebisty pomysł, że wymiękłem). Dość, by stworzyć bohatera, który się z tych Nieśmiertelnych wywodzi i uwikłać go tak, żeby nie wiedział jak się nazywa.
I tu najbardziej pozytywne zaskoczenie: cały temat, cała akcja jest poprowadzona solidnie, konsekwentnie i prosto, bez meandrowania. Co prawda gdzieś pośrodku, gdy akcja przenosi się do Barcelony, nieco siada, ale rusza niemal natychmiast.
Bohater jest wyrazisty i łatwy żeby się z nim utożsamić. Jest co prawda poczciwy w głębi serca i jego działania nie budzą jakichś wielkich zaskoczeń, jednak konstrukcja jest na tyle ciekawa, że można tu wszystko wybaczyć.
A sama tematyka? Jest trochę moralnego niepokoju. W końcu nieśmiertelność to nie rurki z kremem, musi mieć swoją konsekwencję dla naszych ciał i dusz. Są więc poruszone tematy religii, sensowności Boga i duszy, sensowności tworzenia sztuki gdy się ma wieczność do dyspozycji. Oczywiście, seksualność rodem z Nowego wspaniałego świata, rozpad więzi, zanik rodzicielstwa. Ale też problem władzy absolutnej, co w Rosji jest zapewne bardziej ważkim tematem niż u nas. Jest tego dużo i jest to ładnie i zgrabnie ujęte. Dmitrij nie wali łopatą po łbie oczywistością i nie tonie w ckliwym sentymentalizmie. Jednym słowem: jest bardziej niż znakomicie. Pomimo zdehumanizowanego świata jest to rzecz na wskroś ludzka i pełna nadziei na przyszłość. W zasadzie jedyną tematyką, jakiej nie porusza to sztuczna inteligencja.
Literacko nie ma o czym mówić; fachowo, rzetelnie, z rosyjską werwą (ilość wykrzykników!) i czuciem. Nad stylem nie ma się co rozwodzić, bo mam wrażenie, że Dmitrij jeszcze go sobie nie wyrobił ale tu jest niemal na mecie. Największą siłą tej cudownej książki jest to, że pomimo wrażenia, że autor nie korzysta z żadnego oryginalnego pomysłu, to dalej jest to JEGO książka i JEGO głos, donośny, silny i to nie jest jego ostatnie słowo. Być może i mam na to nadzieję, właśnie obserwujemy narodziny czegoś nowego. Może nie na miarę Wattsa, bo to zupełnie inna tematyka, ale czegoś, co może sprowadzić sci fi na inne tory. Nie wiem, czy lepsze czy gorsze, ale inne.
Osobną kwestią jest oprawa graficzna. To książka z obrazkami. Świetnymi obrazkami. Ja myślę, że film niebawem, że to uniwersum doczeka się kontynuacji bo jest lepsze i dojrzalsze niż Metro. Dużo lepsze. 

Zajrzyjcie na stronę. Link pod okładką. Lubię, jak książka ma taką oprawę w Internecie.
        
   
                                                                                                                                                                                                                                     http://www.futu.re/